Nie mógł nie przyznać jej racji. Obrazki były tak rozmaite jak dzieci, które je malowały. Widniały na nich ogromne słońca, smukłe palmy, śmigający na grzbietach fal amatorzy surfingu, niebieskie i zielone morskie fale, krokodyle i ośmiornice, zatłoczone plaże i jachty. Słowem wszystko, co kojarzy się z upalnym latem.

– Przy okazji – podjęła Lizzie – zaczęłyśmy rozwiązywać jeden z problemów z listy pani Morrison.

– Niemożliwe. – Harry był wyraźnie oszołomiony. Dobrze mu tak, pomyślała. Za to, że tak na nią działa samą swoją obecnością.

– Chodzi o Amy Dunstan. O to, że dzieci dokuczają jej w szkole.

– Znam Amy. Jej rodzina przeżyła ciężkie chwile.

– Wiem. Pani Morrison powiedziała mi, że mieli synka, o rok starszego od Amy, który zmarł na zapalenie opon.

– Dwa lata temu – uzupełnił Harry. Zdążył tymczasem przekroczyć próg i teraz lustrował wzrokiem ściany, oglądając wiszące na nich obrazki. – Scott zmarł, zanim tu przyjechali. Przenieśli się do Birrini, żeby o tym zapomnieć.

– Ale nadal żyją tym nieszczęściem – wtrąciła Lizzie. – Ich dom do dziś wygląda jak mauzoleum jego pamięci.

– Byłaś u nich?

– Oczywiście. Przecież pani Morrison miała tę sprawę na swojej liście. Byłam z Phoebe na spacerze, a kiedy przechodziłyśmy koło ich domu, psu zachciało się pić.

– Tak przypadkiem.

– Ano tak – odparła Lizzie, bardzo z siebie zadowolona. – Odbyłam z matką Amy szczerą rozmowę. Powiedziałam jej, że Amy brakuje poczucia własnej wartości, a dzieci to czują, i dlatego jej dokuczają. Dzieci potrafią być okrutne, zwłaszcza wobec tych, u których wyczuwają słabość. Tak twierdzi pani Morrison, a skoro uczy w szkole od trzydziestu lat, to chyba wie, co mówi.

– Chyba tak.

Rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie, obawiając się, czy za jego pozorną zgodą nie kryje się szyderstwo.

– Jestem tego pewna. Ich mieszkanie to istny dom pogrzebowy. W holu na wprost wejścia wisi ogromna podobizna zmarłego syna, w pokojach jest pełno jego zdjęć, a przed zdjęciami palą się świece. Pani Dunstan na każde wspomnienie Scotta wybucha płaczem.

– Mówisz bardzo poruszające rzeczy, ale nie rozumiem, co to ma…

– W całym domu nie ma ani jednego zdjęcia Amy.

– Naprawdę? – Harry spoważniał. – Nigdy u nich nie byłem, ale mogę sobie wyobrazić. Nieszczęście głęboko ich dotknęło, to jasne, ale co to ma wspólnego…

– Postanowiłam to zmienić. Powiedziałam pani Dunstan, że miała niejedno, ale dwoje dzieci. I że jeżeli nie chce stracić drugiego, musi czasami pomyśleć także o Amy.

– Tak jej powiedziałaś?

– Tak, choć nie było to łatwe. Zrobić ci kawy?

– Bardzo proszę.

Wolała się czymś zająć i nie widzieć jego wzroku.

– Pokazałam matce Amy dane statystyczne mówiące o tym, ile ofiar dziecięcej depresji popełnia samobójstwo i dałam do zrozumienia, że pod wpływem panującej w domu atmosfery jej ośmioletnia córka może dojść do wniosku, że musi umrzeć, jeśli chce zwrócić na siebie uwagę rodziców.

– Tego też jej nie oszczędziłaś?

– Wiem, to okropne, ale ktoś musiał im wreszcie otworzyć oczy. – Lizzie bała się, jak Harry przyjmie to wtrącanie się w sprawy jego pacjentów, niemniej brnęła dalej, przekonana, że racja jest po jej stronie.

– A zaraz potem obiecałam podarować Amy szczeniaka.

– Chyba nie szczeniaka Phoebe?

– Właśnie tak. To znaczy nie podarowałam go wprost, tylko obiecałam, że Amy wygra pieska w konkursie rysunkowym. Oczywiście, jeżeli rodzice wyrażą zgodę. To jest właśnie rysunek Amy – dodała, wskazując obrazek przedstawiający surfujące na desce dziecko.

– Czy nie uroczy?

– Wszystkie są piękne.

– Prawda? – ucieszyła się Lizzie. – A potem przedstawiłam swój plan Lillian, która od razu się do niego zapaliła.

– Lillian? Ją też w to wciągnęłaś? – zdumiał się Harry, przypominając sobie odważną odzywkę w szpitalnym holu chorobliwie zazwyczaj nieśmiałej dziewczynki.

– Tak, będzie sędzią w konkursie. Chyba wiesz, że w zeszłym roku jej akwarela zdobyła pierwszą nagrodę na ogólnokrajowym konkursie młodych talentów. Podobno rodzice, wiem to od May, nie puścili małej do Melbourne na rozdanie nagród. Lillian ma prawdziwy talent, ale rodzice nie umieją tego docenić.

– Tak, wiem. – Harry był coraz bardziej oszołomiony. – Moim zdaniem główną przyczyną anoreksji Lillian jest właśnie to, że rodzice lekceważą jej artystyczne zdolności.

– A widzisz. – Lizzie spojrzała na niego z triumfem.

– Część rysunków oddałam Lillian, która ma nimi udekorować dziecięcą salę szpitala. A poza tym rozmawiałam z nią o Amy i jej depresji. Lillian bardzo się tym przejęła, powiedziała, że sama przeżywa podobne trudności, no i postanowiłyśmy ustawić z góry wynik konkursu.

– Ustawić wynik konkursu?

– Tak, uznałyśmy małe naciągnięcie wyników za konieczne. Mama Amy zgodziła się, że jeśli córka wygra konkurs, to może zatrzymać szczeniaka. Pan Morrison zrobiła w szkole szum wokół konkursu i teraz wszystkie dzieciaki marzą tylko o tym, żeby wygrać psiaka. Phoebe została zaprowadzona do szkoły i oficjalnie przedstawiona. W rezultacie jeśli pierwsza nagroda przypadnie Amy, dziewczynka stanie się bohaterką, a dzieci będą się starały o jej względy, żeby pozwoliła im pobawić się ze szczeniakiem. Aha, a pani Dunstan zlikwidowała domową kapliczkę i na głównym miejscu w salonie postawiła fotografię obojga dzieci: Scotta i Amy. Co ty na to?

Zapadła cisza. Niedobrze, pomyślała Lizzie. Niepotrzebnie wtrącam się w nie swoje sprawy. Przez ostatnie sześć dni wciągnęła się mimo woli w życie tej małej społeczności, zapominając, że jest tutaj jedynie przelotnie. Ale z drugiej strony mieszkańcy Birrini okazali jej tyle serdeczności, że coś im się od niej należało. Tymczasem Harry nadal milczał.

– Jesteś na mnie zły? – zapytała.

– Dlaczego miałbym być na ciebie zły?

– Bo może lubisz gołe beżowe ściany.

– Ja? Kto tak powiedział?

– Ty, dziesięć minut temu.

– Musiało mi się coś pokręcić.

Popatrzyła mu w oczy. Nie żartował. Lizzie kamień spadł z serca. Z jakiegoś dziwnego powodu zależało jej na opinii Harry’ego, postanowiła jednak tego nie okazywać.

– No to w porządku – rzekła lekkim tonem. – Kawa gotowa – dodała, podając mu kubek. – A teraz wychodzę. Mam trzy wizyty domowe, no i muszę odebrać Pheobe. Chcesz, żebym przed wyjściem pomogła ci położyć się do łóżka?

– O nie – odparł, ale w jego oczach zabłysły figlarne iskierki. – Nie rób sobie apetytu.

Co za nieznośny człowiek, pomyślała Lizzie, czując, że uśmiecha się wbrew własnej woli.

– A ty nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego. Co by mi przyszło z prawie żonatego faceta, w dodatku ze złamaną nogą?

– Faktycznie niewiele – przyznał z udaną pokorą, a Lizzie znowu zaśmiała się mimo woli.

– No to wszystko jasne. A tak z ciekawości, możesz mi powiedzieć, w jaki sposób zamierzasz dostać się do łóżka beze mnie… to znaczy bez niczyjej pomocy?

– Po pierwsze, nie zamierzam się kłaść, a nawet gdybym chciał, to dam sobie radę. A po drugie, nie myśl tyle o wyprawianiu mnie do łóżka. Tkwię na wózku tylko dlatego, że pielęgniarze zapomnieli wziąć z Melbourne moje kule.

– Mam uwierzyć, że wolno ci chodzić o kulach? Wiesz co, zachowujesz się jak ten dziewięciolatek, który parę dni temu chciał wmówić pani Morrison, że pies zjadł mu zeszyt z odrobioną lekcją.

– Mogę chodzić o kulach, nie opierając się na złamanej nodze.

– Pozwól mi zajrzeć do swojej karty.

– Ani mi się śni.

– W takim razie zadzwonię do ortopedy i zapytam…

– Daj spokój, Lizzie. Nic mi się nie stanie. Kości są dobrze połączone gwoździami i umocowane metalową płytką. Gdyby nie opuchlizna, włożyliby mi nogę w lekki opatrunek z włókna szklanego i nie miałabyś powodu do zmartwienia.

– Więc jednak mam?

– Czepiasz się.

– Pokaż mi wypis ze szpitala.

Długo mierzyli się wzrokiem. W końcu Harry skapitulował.

– A masz, przeczytaj sobie! – burknął ze złością, podając jej papiery.

– Nareszcie zachowujesz się jak pacjent – z satysfakcją zauważyła Lizzie.

– Nie zapominaj, że to ja jestem szefem.

– Jesteś moim pacjentem.

– A wynoś się i zostaw mnie w spokoju. Idź na swoje wizyty, a ja pojeżdżę wózkiem po szpitalu i znajdę sobie kule.

– Przestań na chwilę gadać i pozwól mi spokojnie przeczytać kartę. Potem May zabierze cię do szpitala – odparła Lizzie, zatapiając się w lekturze.

– Lizzie…

– Co znowu? – mruknęła, nie podnosząc oczu.

– Nie wytrzymam z tobą w jednym mieszkaniu. Nie podniosła wzroku. Bała się, że znowu ją rozśmieszy.

– Sam widzisz. A jeszcze nie widziałeś Phoebe.

– Gdzie ona jest?

– Pod dobrą opieką. – Lizzie nadal siedziała z nosem w karcie. – Pierwszego dnia zostawiłam ją tutaj, ale tak drapała, że omal nie zrobiła dziury w drzwiach. Od tej pory różni ludzie biorą ją na zmianę do domu. – Rzuciła mu przelotny uśmiech. – Po nałożeniu gipsu pacjent będzie mógł opierać się częściowo na złamanej nodze – przeczytała. – I będzie ci potrzebna fizjoterapia. W miasteczku nie ma fizjoterapeuty. Masz szczęście, że tu jestem.

– Co masz na myśli?

– Przed pójściem na medycynę przez trzy lata uczyłam się fizjoterapii.

– To ile masz lat? – zdziwił się.

– Dwadzieścia dziewięć.

– A zachowujesz się, jakbyś miała dziesięć.

– Dziękuję za komplement.

– Dlaczego zaczęłaś od fizjoterapii?

– Bo mi się podobała. Dopiero po trzech latach uznałam, że to mi nie wystarcza. – Podniosła pod światło zdjęcie rentgenowskie. – Ale miałeś szczęście! – zawołała. – Zdajesz sobie sprawę, że mało brakowało, a byłbyś stracił nogę?

– Wiem.

Lizzie wreszcie popatrzyła na Harry’ego.

– Ale wszystko będzie dobrze – powiedziała. – Max Carter jest znakomitym specjalistą. Jeżeli pisze, że noga odzyska stuprocentową sprawność, to tak będzie.