Herman przełknął ślinę, rozejrzał się wokół w poszukiwaniu sterty buraków cukrowych. A jeśli zabłądzi?
Sam, całkiem sam na ogromnym świecie. Wszędzie tylko mgła, z której wyłonić się mogą trolle albo jakieś inne straszydła. A co zrobi, jeśli naraz pojawi się chłop, którego własnością jest to pole?
Wreszcie! Są buraki!
Herman ruszył biegiem, z trudem podnosząc oblepione błotem i gliną nogi.
Ale wielkie! Myślał, że weźmie dwa buraki, ale przecież nie dadzą rady ich zjeść…
Nie, jednak powinni mieć dwa, każdy swój, nie mogą przecież czekać, aż drugie się naje. Buraki oczyszczono już z liści i korzeni, nie było ich za co chwycić. Chłopiec więc musiał wziąć pod pachę dwie kule.
Ciężkie, och, jakie strasznie ciężkie.
Usiłował biec, ale natychmiast jeden burak wysunął mu się i spadł na ziemię. Niedobrze.
Posuwał się wolno, bo co chwila któryś burak wypadał mu z rąk. No i ta mgła…
Zatrzymał się, by ustalić, gdzie się znajduje.
Gdzie on jest? Nie widać jego śladów!
Czuł wzbierający w piersi płacz.
Wreszcie coś dojrzał… drzewa, właściwie zarośla.
Buraki znów mu upadły.
Wreszcie dotarł na skraj pola.
Och, nie! Znalazł się nad rzeką!
Którędy ma teraz iść?
Buraki znów wyśliznęły mu się z rąk. Herman schylił się po swą zdobycz, ale czuł, że ogarnia go panika. Na pewno zaraz podbiegnie do niego wodnik i zepchnie go w głębinę…
Zlany potem wyprostował się i poprawił ciężki ładunek pod pachami.
W którą stronę powinien pobiec?
Nie ma innego wyjścia, musi zawołać Bedę.
Jak rozdzierająco rozpaczliwie zabrzmiał jego krzyk!
Gdzieś w pobliżu odezwał się zaspany głos siostry.
Dzięki Bogu.
Po chwili ją odnalazł. Buraki toczyły się jeden za drugim w dół zbocza.
– Zobacz, co znalazłem, Beda! Mamy co jeść!
Była jeszcze taka zmęczona, że jedynie wystawiła rękę po swojego buraka.
– Ależ on jest cały w glinie – narzekała.
– Możemy przecież wyczyścić je w trawie.
Tak też uczynili.
– Ta skóra jest niesmaczna, Hermanie.
– Tak, ale tam gdzie obcięte są liście, spróbujemy podzielić go na pół.
Beda miała zbyt delikatne paluszki, Herman znalazł więc ostry, kanciasty kamień i odłupał nim kawałek buraka.
Dziewczynka ugryzła i skrzywiła się.
– Hermanie, to nie są buraki cukrowe, to rzepa!
Herman nie mógł wiedzieć, że buraki cukrowe, znane i uprawiane już w Danii, nie dotarły jeszcze na północ do Szwecji.
– Chyba masz rację, Bedo, ale musimy coś zjeść! Możemy udawać, że jesteśmy krowami.
– Muuu – odezwała się Beda i oboje wybuchnęli śmiechem.
Humory im się poprawiły. Ugryźli po kawałku. Hermanowi ruszały się przednie zęby i chłopiec panicznie się bał, że mu wypadną. Gryzł więc bocznymi, choć efekt nie był równie dobry.
Rzepa okazała się nie najgorsza, ale trzeba się było przyzwyczaić do jej cierpkawo-słodkiego smaku. Najedli się do syta, po czym z żalem zostawili resztę, bo przecież nie daliby rady dźwigać takiego nieporęcznego ciężaru.
Ruszyli w drogę w pogodnym nastroju. Trochę się co prawda posprzeczali, w którą stronę należy pójść, ale w końcu Beda posłuchała Hermana.
Było jeszcze wcześnie. Tylko ptaki dotrzymywały im towarzystwa w wędrówce.
ROZDZIAŁ XV
Powóz z łoskotem przetoczył się przez mostek niedaleko od miejsca, gdzie schowali się Alvar i Matylda. Gęsta mgła ukryła wszystko.
– Wydaje mi się, że kiedy wyjeżdżaliśmy z lasu, coś mignęło i znikło za groblą – odezwała się matka Emila. – Wyraźnie widziałam, że coś się poruszyło.
– Na pewno lis. Wczesnym rankiem zazwyczaj się tu od nich roi.
– Możliwe, że masz rację.
Ponieważ powóz nie miał okienka z tyłu, więc nawet nie obejrzeli się za siebie. Zresztą zdążyli już przejechać spory kawałek i mgła niczym ściana oddzieliła ich od uciekinierów.
Stangret niczego nie dostrzegł, bo dbał jedynie o to, by utrzymać tempo jazdy. Nie zważał zupełnie na to, że konie są zdrożone. Raczej trudno go było nazwać przyjacielem zwierząt.
– Niech diabli porwą tę moją żonę! – wysyczał Emil przez zaciśnięte zęby.
– Bądź tak miły i przestań przeklinać w obecności damy!
– Ładna mi dama – mruknął pod nosem kwaśno. Miał jeszcze świeżo w pamięci szyderstwa kolegów z dzieciństwa. Doskonale wiedział, że jego matka była kobietą lekkich obyczajów, która dzięki swej przebiegłości zdołała nakłonić do małżeństwa bogatego szlachcica. Trzeba przyznać, że potrafiła zachowywać się nienagannie w towarzystwie osób z wyższych sfer, jednak pod cienką warstewką ogłady kryło się prostactwo. Pamięta doskonale tych wszystkich oficerów, których przyprowadzała ze sobą, kiedy ojca nie było w domu…
Emil wrócił myślami do teraźniejszości.
– Nie mogli przecież uciec zbyt daleko – odezwał się do matki. – Chyba nie musimy więc jechać dalej.
– Jesteś pewien, że wybrali tę drogę?
– Pewien nie jestem, ale wydaje mi się, że to najbardziej prawdopodobne. Jeśli chcą sprzedać naszyjnik, postarają się dotrzeć do Hälsingborga. Tam mają szansę uzyskać najwyższą cenę.
Emil kierował się własną logiką, nie rozumiejąc zupełnie, że Matylda uznaje całkiem inną hierarchię wartości i pieniądze nie są dla niej bynajmniej najważniejsze.
Przejechali może ze dwa kilometry od mostku, gdy Emil nagle wykrzyknął:
– Popatrz!
Na brzegu gościńca siedział mały chłopiec, przedstawiający sobą obraz totalnej rezygnacji.
– Czy to nie Herman?
– Rzeczywiście, to on – rzekła matka i zaczęła walić pięściami w dach powozu, by dosłyszał ją stangret. – Stój! Zatrzymaj się! – krzyczała do niego.
– Po co ci ten dzieciak? – żachnął się Emil. – Smarkacz będzie tylko przeszkadzać, ciesz się, że masz ich z głowy. Powinnaś być zadowolona, że się ich pozbyłaś. Popatrz, tam masz Bedę, na dodatek. Chyba śpi Jedźmy dalej!
– Kompletnie nie myślisz – zdenerwowała się matka. – Czy nie rozumiesz, barania głowo, że kapitan i Matylda mogli uciec inną drogą, a wówczas te szczeniaki okażą się nam bardzo przydatne?
Woźnica stanął. Ale kiedy dzieci zobaczyły, kto siedzi w powozie, krzyknęły przestraszone i popędziły w stronę łąki byle jak najdalej od drogi.
– Za nimi! Szybko! – krzyczała macocha.
Woźnica i Emil ruszyli w pogoń. Herman i Beda wrzeszczeli i płakali z przerażenia, ale ich nóżki były zbyt małe, by mogli uciec przed dorosłymi mężczyznami. Nie mieli żadnych szans.
Dzieci poczuły, jak zapadają się w pełną grozy ciemność.
– A jeśli nie uda się nam znaleźć maluchów? – Matyldę, która trzymając kapitana za rękę podążała polną drogą, naszły chwile zwątpienia.
– Jeśli ich nie spotkamy, to proponuję, byśmy nie zawracając z drogi spróbowali dotrzeć do Brora. – Alvar starał się ją podtrzymać na duchu.
– Dziękuję – odetchnęła z ulgą. – Pomyślałam sobie o tym samym. Ale prześladuje mnie nieprzyjemne uczucie, że mamy niewiele czasu.
– Tak – westchnął Alvar. – Musisz być przygotowana na wszystko, nawet na to, że przybędziemy za późno.
– Liczę się z taką ewentualnością – szepnęła przez łzy.
Alvar uścisnął jej dłoń. Mógł powiedzieć, że jest jeszcze iskierka nadziei, iż uda im się uratować Brora, ale nie chciał rozbudzać w niej nadmiernych oczekiwań. Najlepiej być przygotowanym na najgorsze.
Mgła zrzedła, choć jeszcze tu i ówdzie wisiała nisko nad polami. Znaleźli się w obszarze zupełnie odkrytym, ze wszystkich stron widać ich było jak na dłoni. Wały chroniące Skanię przed wiatrem od strony Öresund i Bałtyku znajdowały się w dość sporej odległości od siebie. Tworzyły je wierzbowe zarośla i drzewa rosnące naturalnie bądź posadzone przez człowieka. Najgęściej porastały one okolice strumyków i rzek, przecinających skańską równinę. Zagrody chłopskie, położone w znacznej odległości od siebie, otoczone były żyznymi polami. Do gospodarstw, które znajdowały się daleko od drogi, na ogół prowadziły wierzbowe aleje.
Alvar i Matylda zostawili za sobą lasy Göinge i szli drogą na zachód w stronę Hälsingborga.
Gdyby sytuacja nie była tak poważna, Matylda zapewne chłonęłaby całą sobą ten cudowny poranek, radowałaby się obecnością wspaniałego mężczyzny, który wędrował u jej boku – kapitanem Alvarem Svantessonem Befverem, przyjacielem brata i jej wybawicielem. Alvar miał w sobie wszystko, co w jej wyobrażeniu powinno charakteryzować prawdziwego mężczyznę.
Wszystko to, czego brakło jej mężowi.
Jeszcze nigdy tak gorzko jak w tej chwili nie żałowała swego pośpiesznego zamążpójścia.
Naraz stanęli jak wryci, patrząc na drogę.
– Tym razem nam się nie uda – ocenił sytuację Alvar. – Nie mamy się gdzie schować.
Powóz powoli jechał prosto na nich.
– Trudno, chwycimy byka za rogi – zgodziła się Matylda.
Powóz zatrzymał się niedaleko i wyskoczył z niego uzbrojony Emil.
– Stójcie, bo strzelani! – krzyknął dokładnie tak samo jak poprzednio.
– Przecież nie ruszamy się, czegóż więcej od nas może chcieć? – mruknął pod nosem Alvar.
Matylda, która dobrze znała Emila, poczuła, że zalewa ją fala rozpaczy i bezradności.
– Puść nas, Emilu! – zawołała. – Nie chcemy ci zrobić nic złego.
Podszedł bliżej i stanął w odległości kilkunastu kroków od nich.
– Kapitanie Befver, oskarżam pana o uprowadzenie mojej żony…
– Nonsens – prychnął Alvar. – Nic takiego nie miało miejsca. To pan więził swoją małżonkę przez długi czas…
– A cóż to pana obchodzi? Matylda jest niepoczytalna. Matyldo, proszę tu przyjść! I weź ten przedmiot, który skradł nam kapitan Befver. Natychmiast!
Alvar uścisnął dłoń dziewczyny, by dodać jej odwagi.
– Wiesz dobrze, Emilu, że ten skarb jest niebezpieczny. Trzeba go zakopać tak, by nikt więcej go nie odnalazł.
– Niemądra, nie wiesz, ile możemy za niego dostać?
"Przeklęty Skarb" отзывы
Отзывы читателей о книге "Przeklęty Skarb". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Przeklęty Skarb" друзьям в соцсетях.