– Wyprowadź ją stąd! – krzyknął, próbując własnym ciałem osłonić ją przed obiektywami aparatów. – Zabierz ją do domu!

Nagle Meredith poczuła, że jest na wpół unoszona w powietrze i transportowana poprzez krzyczący tłum w stronę sprężynowych drzwi prowadzących do kuchni.

– Jest tylne wyjście – wysapał Joe, ciągnąc ją w ślad za sobą, mijając po drodze zaskoczonych kucharzy doglądających parujących garnków i gapiących się kelnerów z tacami pełnymi dań. Natarł ramieniem na drzwi tylnego wyjścia, które otworzyły się i z hukiem wylądowały na ściance murowanego budynku. Znaleźli się w lodowatym, mroźnym powietrzu i ruszyli na tyły parkingu, ignorując pracownika restauracji podstawiającego samochody. Joe szarpnięciem otworzył drzwi limuzyny i wsadził Meredith na podłogę przy tylnym siedzeniu, – Nie ruszaj się stąd! – krzyknął, już zatrzaskując jej drzwi i biegnąc do drzwi kierowcy.

Jak we śnie Meredith patrzyła na nikły wzór ciemnoniebieskiego dywanu znajdującego się o pół centymetra od jej szeroko otwartych oczu. Nie mogła uwierzyć, że to dzieje się naprawdę! Nie miała zamiaru leżeć na podłodze i podciągnęła się do góry, starając się wypełznąć na siedzenie. W tej chwili silnik samochodu ożył. Cadillac wystartował z parkingu z wizgiem opon, pokonując zakręt bokiem, na dwóch kołach, zrzucając Meredith z powrotem na podłogę. Światła uliczne przelatywały w okienkach niczym jasna wstęga. Samochód pędził i w końcu dotarło do niej, że nie zawracają do restauracji, żeby zabrać Lisę.

Ostrożnie wspięła się na siedzenie umiejscowione tyłem do kierunku jazdy, żeby zmusić maniakalnego szofera Matta do zwolnienia i zawrócenia.

– Przepraszam… Joe – zawołała, ale on albo był zbyt zajęty przekraczaniem dozwolonej prędkości i łamaniem przepisów ruchu drogowego, żeby ją usłyszeć, albo jej głos tonął w ryku klaksonów zirytowanych kierowców, którym zajeżdżali drogę. Z pełnym złości westchnieniem Meredith uklękła na siedzeniu, oparła piersi o jego tył i wychyliła głowę przez okienko łączące tył samochodu z siedzeniem kierowcy. – Joe – powiedziała drżącym ze strachu głosem, kiedy zobaczyła, jak przechylają się na prawo i mijają pół – ciężarówkę w odległości zaledwie centymetrów. – Proszę! Boję się!

– Niech się pani nie boi, pani Farrell – powiedział, zerkając we wsteczne lusterko – nikt nas nie zatrzyma, a nawet gdyby nas zatrzymali, nic nam nie zrobią, bo mam gnata.

– Gnata? – powtórzyła, nie rozumiejąc. – Jakiego gnata?

– Spluwę.

– Co takiego?

– Spluwę – powtórzył, śmiejąc się półgębkiem i potrząsając głową z niedowierzaniem. Chcąc wyjaśnić sprawę ostatecznie, odchylił połę czarnej marynarki.

Meredith szeroko otwartymi z przerażenia oczami wpatrywała się w rękojeść broni wystającej groźnie z naramiennego futerału.

– O mój Boże – westchnęła i odwracając się niepewnie, ześlizgnęła się w dół na siedzenie.

W obecnym stanie umysłu nie przejmowała się za bardzo tym, czy Matt i Parker spędzą noc w więzieniu, aresztowani za zakłócenie spokoju, ale martwiła się o Lisę. Meredith widziała, jak Parker pierwszy zamierzył się na Matta; nie miała wątpliwości, kto rozpoczął tę wymianę ciosów. Widziała też, że uderzenie Parkera chybiło celu. Nie miała zamiaru przebaczyć Mattowi, który był trzeźwy, przekształcenia jednego pijackiego uderzenia w barową bójkę! Lisa, jak sobie Meredith przypominała, uwalniała zaczepioną torebkę właśnie w tym czasie, kiedy Parker uderzał Matta, podniosła wzrok, kiedy ktoś krzyknął, i zobaczyła tylko Matta ścinającego Parkera z nóg. To właśnie dlatego rzuciła się w wir walki, kierując się niezrozumiałą chęcią obrony Parkera, którego, jak się wydawało, nigdy nie lubiła. Te wydarzenia przesunęły się przed oczami Meredith jeszcze raz i gdyby nie była tak zbulwersowana ich okolicznościami, śmiałaby się na wspomnienie widoku Lisy zamierzającej się, żeby uderzyć Matta prosto w oko. Dorastanie z braćmi na pewno pomaga w chwilach takich jak ta, pomyślała smętnie. Nie miała pojęcia, czy cios Lisy osiągnął cel, bo sama wtedy nachylała się, żeby pomóc wstać Parkerowi, a kiedy spojrzała w górę, łokieć Matta wylądował w jej oku. W tej chwili dotarło do niej; że coś dziwnego dzieje się ze skórą wokół jej prawego oka. Dotknęła jej opuszkami palców. Była obolała.

Kilka minut później aż podskoczyła, kiedy zadzwonił telefon. Ten zupełnie zwyczajny dźwięk brzmiał absolutnie nie na miejscu w pędzącym cadillacu prowadzonym przez człowieka, który najprawdopodobniej był gangsterem.

– To do pani – zawołał radośnie Joe. – Matt. Wydostali się z restauracji. Wszystko w porządku. Chce z panią rozmawiać.

Wiadomość, że Matt dzwonił do niej teraz, po tym, na co ją naraził, wywołała w niej spontaniczny wybuch. Wyszarpnęła słuchawkę z wbudowanego z boku uchwytu.

– Joe mówi, że czujesz się dobrze – zaczął Matt z opanowaniem. – Mam twój płaszcz i… – Nie słyszała już reszty jego słów. Bardzo powoli, z wyrachowaniem i z wielką satysfakcją, odłożyła po prostu słuchawkę.

W dziesięć minut później, kiedy w bocznym okienku uciekał już krawężnik okalający chodnik przed frontem domu Meredith, szofer Matta nacisnął w końcu hamulce z delikatnością pilota odrzutowca na samym krańcu krótkiego pasa startowego. Samochód zatrzymał się ze zgrzytem. Nie zdoławszy zabić jej na autostradzie, wysiadł z jeszcze ciągle kołyszącego się samochodu, otworzył z ostentacją jej drzwiczki i obwieścił z pełnym satysfakcji uśmiechem:

– Jesteśmy na miejscu, cali i zdrowi. Meredith zacisnęła pięści.

Trzydzieści łat cywilizowanego postępowania i dobre wychowanie nie poszły na marne. Zmusiła się, żeby rozluźnić palce, wysiadła z samochodu na drżących niczym galareta nogach i z zachowaniem form, aczkolwiek nieszczerze, życzyła mu dobrej nocy. Weszła do budynku eskortowana przez Joego, który nalegał, że musi to zrobić, a wszyscy w lobby: odźwierny, strażnik i kilku lokatorów wracających do domów, odwrócili się i patrzyli na nią zdziwieni.

– Dobry wieczór, panno Bancroft – wybełkotał strażnik, patrząc na nią z otwartymi ustami.

Meredith podejrzewała, że to jej wygląd musiał robić tak piorunujące wrażenie. Uniosła dumnie podbródek.

– Dobry wieczór, Terry – odpowiedziała z wdzięcznym uśmiechem, uwalniając jednocześnie ramię z protekcjonalnego uścisku Joego.

Jednak w kilka minut później, kiedy otwierała drzwi do mieszkania, zamarła, widząc swoje odbicie w lustrze w hallu. Szeroko otworzyła oczy, z ust wyrwał jej się przyduszony, pełen przerażenia śmiech. Włosy odstawały jej nienaturalnie po jednej stronie głowy, a druga strona wyglądała jak po uczesaniu mikserem kuchennym. Jej bolerko, wcześniej nieskazitelne, teraz zwisało zawadiacko z jednego ramienia, a szeroki krawat przerzucony był przez drugie ramię.

– No pięknie – poinformowała z sarkazmem swoje odbicie i zamknęła za sobą drzwi.

– Naprawdę powinienem już iść do domu – powiedział Parker, ostrożnie masując swoją obolałą szczękę. – Dochodzi północ.

– Twoje mieszkanie będzie oblegane przez dziennikarzy – powiedziała zdecydowanie Lisa. – Równie dobrze możesz zostać dzisiaj tutaj.

– Co z Meredith? – powiedział w kilka minut później, kiedy wróciła z kuchni z kolejną filiżanką herbaty dla niego.

Lisa poczuła śmieszne ukłucie w sercu, widząc jego troskę o kobietę, która nie była w nim zakochana i która, co więcej, była ostatnią kobietą na świecie, w której on powinien się był zakochać.

– Parker – powiedziała miękko. – To już skończone. Uniósł głowę i spojrzał na nią w przyćmionym świetle lampy. Uświadomił sobie, że mówi o jego związku z Meredith.

– Wiem – powiedział ponuro.

– To jeszcze nie koniec świata – ciągnęła Lisa, siadając obok niego. Parker zauważył nie po raz pierwszy, jak światło lampy wydobywa z jej włosów rubinowe refleksy. – Ten układ był wygodny i dla ciebie, i dla Meredith, ale wiesz, co się dzieje z czymś takim po kilku latach?

– Nie wiem, a co?

– Degeneruje to do nudy.

Nie odpowiedział. Wypił herbatę i odstawił filiżankę, po czym zaczął się rozglądać po jej salonie. Czuł dziwną niechęć do patrzenia na nią. Pokój był eklektyczną kombinacją absolutnej nowoczesności i czarujących tradycjonalnych elementów z wkomponowanymi niezwykłymi dziełami sztuki. Był taki jak ona: odważny, oszałamiający, niepokojący. Aztecka maska stała na modernistycznym, wyłożonym lustrami cokole obok krzesła obitego jasnobrzoskwiniową skórą, sąsiadującego z kolei z koszem pełnym bluszczu. Lustro nad kominkiem było w stylu amerykańskiego modernizmu, a na gzymsie stały figurki z porcelany z Chelsea. Parker wstał, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Czuł się nieswojo, nękany przez powracające w myślach, uporczywe pytania. Podszedł do kominka, żeby obejrzeć porcelanowe figurki.

– Są śliczne – powiedział szczerze. – Siedemnasty wiek, prawda?

– Tak – potwierdziła cicho Lisa.

Wrócił i zatrzymał się przed nią. Patrzył na nią. Starał się unikać wzrokiem wycięcia jej jasnowiśniowej sukni, po czym zadał pytanie, które najbardziej go męczyło.

– Dlaczego uderzyłaś Farrella?

Otworzyła usta, po czym wstała, gwałtownie unosząc filiżankę.

– Nie wiem – skłamała. Była zła, ponieważ jego bliskość w tym mieszkaniu, intymność jego obecności tutaj, za czym tęskniła, sprawiała, że jej głos drżał.

– Nie cierpisz mnie, a potem stajesz w mojej obronie niczym anioł stróż – nalegał. – Dlaczego?

Przełknęła nerwowo. Zastanawiała się, czy zbyć to pytanie żartem, że potrzebował obrońcy, czy postawić wszystko na jedną kartę i powiedzieć mu prawdę, zanim znowu złapie go jakaś inna kobieta. Był zdziwiony i chciał wyjaśnień, ale instynktownie wyczuwała, że nie chciał ani nie oczekiwał otwartej deklaracji miłości.

– Dlaczego myślisz, że cię nie cierpię?

– Żartujesz sobie – powiedział z sarkazmem. – Nigdy nie przeoczyłaś okazji, żeby w sposób bardzo elokwentny i jasny zaprezentować, co myślisz o mnie i o moim zawodzie.