– Co się dzieje, Meredith?
Powiedziała mu. Zaklął pod nosem, patrząc na nią ze złością i konsternacją. Kiedy przekazała mu, jakie instrukcje wydała McIntire'owi, skinął głową.
– Polecę tam w ciągu najbliższych kilku godzin, mamy dobrego szefa ochrony w tym sklepie. Może uda nam się znaleźć coś, co naprowadzi nas na ślad sprawców.
Wśród zgromadzonych w sali konferencyjnej wyczuwało się napięcie i ciekawość. Meredith nie usiadła przy stole konferencyjnym, ale stanęła na środku sali.
– Sklep w Nowym Orleanie został po raz kolejny powiadomiony o podłożeniu bomby – zaczęła. – Grupa antyterrorystyczna jest już w drodze. Ponieważ jest to już drugi tego typu alarm, będziemy zasypani telefonami od dziennikarzy. Nikt, absolutnie nikt – podkreśliła – nie ma prawa składać jakichkolwiek oświadczeń. Wszystkie pytania ze strony mediów kierujcie do działu public relations. – Zerknęła na szefa public relations i powiedziała: – Ben, po tym spotkaniu przygotujemy wspólnie oświadczenie i… – przerwał jej dźwięk dzwonka telefonu stojącego na stole konferencyjnym. Szybko podniosła słuchawkę.
Dyrektor sklepu w Dallas był przerażony.
– Meredith! Mieliśmy telefon o podłożeniu bomby w sklepie. Dzwoniący powiedział, że wybuchnie za sześć godzin. Grupa antyterrorystyczna jest w drodze, a my opróżniamy sklep z ludzi.
Meredith automatycznie przekazała mu takie same instrukcje jak szefowi sklepu w Nowym Orleanie, po czym rozłączyła się. Przez moment nie była w stanie myśleć, a potem powoli spojrzała na zebranych.
– Mamy kolejne ostrzeżenie o podłożeniu bomby, w sklepie w Dallas. Ewakuują teraz ludzi. Wiadomość o podłożeniu bomby została, tak samo jak w Nowym Orleanie, przekazana policji i dzwoniący powiedział, że wybuchnie za sześć godzin.
W pokoju rozległy się komentarze pełne wściekłości. Zamarły dopiero na ponowny dźwięk telefonu. Meredith sięgnęła jednak po słuchawkę.
– Panna Bancroft? – usłyszała naglący głos policjanta. – Mówi kapitan Mathison z Pierwszego Rejonu. Właśnie dostaliśmy anonimowy telefon od człowieka, który twierdzi, że w waszym sklepie podłożono bombę. Detonator włączy się za sześć godzin.
– Proszę zaczekać. – Oszołomiona spojrzała na Marka Bradena i podała mu słuchawkę. – Mark – powiedziała, zgodnie z procedurą dla chicagowskiego sklepu przekazując mu sprawę. – To Mathison.
Czekała, paraliżowana wściekłością i strachem, kiedy zasypywał pytaniami znanego mu dobrze kapitana. Po odłożeniu słuchawki zwrócił się do milczącej grupy zgromadzonej w sali konferencyjnej.
– Panie i panowie – powiedział głosem pełnym napięcia – policję powiadomiono o podłożeniu bomby w naszym sklepie. Zastosujemy znaną państwu procedurę obowiązującą w wypadku zagrożenia pożarowego. Wiecie wszyscy, co robić i co mówić ludziom. Ruszamy do działania i wyprowadzamy stąd wszystkich. Gordonie, jeśli masz zamiar panikować – warknął pod adresem kłopotliwego dla Meredith wiceprezydenta, który nie panując nad sobą, zaczął mamrotać coś niezrozumiale – to powstrzymaj się z tym do czasu, aż twój personel będzie bezpieczny! – Szybko obrzucił spojrzeniem twarze pozostałych. Były pełne napięcia, ale wszyscy panowali nad sobą. Skinął krótko w ich stronę i już kierował się do wyjścia, żeby wydać instrukcje swoim ludziom mającym nadzorować akcję ewakuacyjną. – Nie zapomnijcie zabrać pagerów, zanim opuścicie budynek – zawołał jeszcze, odwracając się.
W ciągu kilku minut jedyną osobą, która została na piętrze zajmowanym przez dyrekcję, była Meredith. Stała przy oknie w swoim gabinecie. Słuchała zawodzących głośno syren i obserwowała, jak w Michigan Avenue wjeżdża coraz więcej wozów strażackich i policyjnych, dołączających do tych, które już były na miejscu. Ze swojego punktu obserwacyjnego, czternaście pięter powyżej poziomu ulicy, widziała, jak kordon policji otacza budynek i jak wylewają się z niego klienci. W klatce piersiowej czuła ciężar i ucisk. Ledwo mogła oddychać. Szefom tamtych dwóch sklepów kazała się natychmiast ewakuować, ale sama nie zamierzała opuścić tego miejsca aż do chwili, kiedy absolutnie będzie musiała to zrobić. Żyła tym sklepem. Był jej dziedzictwem i jej przyszłością. Nie miała zamiaru go opuścić ani dać się wystraszyć, chyba że grupa antyterrorystyczna będzie wymagała całkowitego opuszczenia budynku. Ani przez chwilę nie wierzyła, że w którymkolwiek z jej sklepów została podłożona bomba. Nawet jeśli były to tylko groźby, szkody, jakie spowodują w zyskach sklepu, będą ogromne. Tak samo jak inne wielkie domy handlowe, „Bancroft” czerpie z sezonu świątecznego ponad czterdzieści procent rocznej sprzedaży.
– Wszystko będzie dobrze – powtarzała sobie głośno. Odwróciła się od okna. Uwagę jej przykuły ekrany dwóch bliźniaczych komputerów. Były włączone, sumowały właśnie wpływy ze sprzedaży ze sklepów w Phoenix i Palm Beach. Meredith nacisnęła kombinacje klawiszy wyświetlających dane o wysokości sprzedaży w Phoenix tego samego dnia w ubiegłym roku, a potem te same dane dotyczące sklepu w Palm Beach. Chciała porównać je z dzisiejszymi. Obydwa sklepy miały w tym roku o wiele lepsze wyniki niż w ubiegłym i próbowała się tym pocieszać. W tej chwili pomyślała, że Matt mógł usłyszeć w radiu o tym, co się stało. Nie chciała, żeby się denerwował, i zadzwoniła do niego. Świadomość, że on może być zaniepokojony, była dziwnie uspokajająca.
Kiedy powiedziała mu, co się dzieje, nie był zaniepokojony, ale przerażony.
– Wyjdź stamtąd natychmiast, Meredith! – krzyknął. – Nie żartuję, kochanie, odłóż słuchawkę i wychodź stamtąd!
– Nic z tego – powiedziała miękko, uśmiechając się na myśl o tej autokratycznej dyspozycji i pełnym niepokoju głosie.
Kochał ją, a ona uwielbiała i kochała jego głos, bez względu na to, czy używał go, mówiąc do niej kochanie, czy rozkazując jej. – To bleff, Matt, taki sam jak ten sprzed kilku tygodni.
– Jeśli nie wyjdziesz z tego budynku, przyjadę natychmiast i własnoręcznie wyciągnę cię stamtąd.
– Nie mogę – odparła zdecydowanie. – Jestem jak kapitan na statku. Nie opuszczę pokładu, dopóki nie upewnię się, że wszyscy inni są już bezpieczni na zewnątrz. – Przeczekała, aż wyraził swoją opinię na ten temat, używając rozbudowanego, elokwentnego przekleństwa. – Nie wydawaj mi poleceń, którym sam byś się nie podporządkował – powiedziała z uśmiechem w głosie. – Za mniej niż pół godziny wszyscy będą na zewnątrz. Wtedy ja też wyjdę z budynku.
Matt westchnął ciężko, ale przestał nalegać. Wiedział, że to bezskuteczne, a zdawał sobie sprawę, że nie udałoby mu się dotrzeć do niej przed upływem trzydziestu minut, żeby wyciągnąć ją stamtąd.
– W porządku – powiedział, wstając. Chmurnym wzrokiem obrzucił swój gabinet. – Masz zadzwonić do mnie, jak tylko znajdziesz się na zewnątrz. Będę kłębkiem nerwów, dopóki nie dowiem się, że jesteś bezpieczna.
– Zadzwonię – obiecała i dodała, drocząc się: – Ojciec zostawił w szufladzie biurka swój telefon komórkowy, może chcesz, żebym podała ci ten numer, żebyś mógł zadzwonić, jeśli napięcie stałoby się zbyt wielkie?
– A żebyś wiedziała, że chcę.
Meredith otworzyła szufladę, wyjęła telefon i podała mu jego numer.
Kiedy odłożyła słuchawkę, zaczął krążyć niespokojnie, zbyt zdenerwowany, żeby usiąść i czekać, nie wiedząc, co się z nią dzieje. Podszedł do okna i przeczesał palcami włosy. Bez powodzenia próbował dostrzec wśród masy wieżowców dach jej budynku. Była osobą tak ostrożną z natury, że nie mógł uwierzyć, że uparła się, żeby zostać w tym cholernym sklepie. Nie posądzał jej o coś takiego. Zorientował się, że gdyby miał radio, mógłby usłyszeć najświeższe informacje o tym, co się dzieje o kilka przecznic od niego i w innych sklepach Meredith. Nie miał radia w swoim gabinecie, ale miał nadzieję, że Tom Anderson je ma.
Odwrócił się od okna i ruszył do sekretariatu.
– Będę u Toma Andersona – powiedział. – Jeśli zadzwoni Meredith Bancroft, proszę przełączyć rozmowę tam. Czy to jasne? To bardzo ważne – zastrzegł, żałując, że za biurkiem nie siedzi Eleanor Stern.
– To absolutnie jasne – powiedziała zastępczyni Eleanor, a Matt nie usłyszał wrogości brzmiącej w jej głosie. Zbyt niepokoił się o Meredith, żeby zwracać uwagę na sekretarkę, niepokoił się też za bardzo, żeby pamiętać o zabraniu kluczyków ze swojego biurka.
Joanna odczekała, aż drzwi windy zamkną się za nim, po czym odwróciła się i spojrzała na jego biurko. Kluczyki na złotym kółku ciągle tkwiły w zamku środkowej szuflady. Trzeci z kolei klucz, który wypróbowała, otworzył szafkę z dokumentacją. Teczka Meredith Bancroft była porządnie oznakowana jej nazwiskiem i umieszczona w odpowiednim miejscu pod literą „B”. Dłonie zwilgotniały jej z podniecenia. Wyjęła teczkę i otworzyła ją. Znalazła tam jeszcze nie przepisane zastenografowane notatki. Bała się tracić czas na ich odcyfrowywanie. Oprócz stenogramu był tam też dwustronicowy maszynopis umowy podpisanej przez Meredith Bancroft. Warunki tej umowy spowodowały, że oczy Joanny rozszerzyło zdziwienie, a na ustach powoli pojawił się podstępny uśmiech. Ten sam mężczyzna, którego „Cosmopolitan” zaliczał do grona dziesięciu najbardziej wziętych w kraju kawalerów, człowiek umawiający się z gwiazdami filmowymi i słynnymi modelkami, za którym szaleją kobiety… ten sam człowiek musiał zapłacić swojej własnej żonie pięć milionów dolarów tylko za to, żeby spotykała się z nim cztery wieczory w tygodniu przez jedenaście tygodni. Musiał też sprzedać jej jakąś ziemię w Houston, którą najwyraźniej bardzo chciała mieć.
– Potrzebne mi radio – powiedział bez wstępów Matt, wchodząc do biura Andersona. Zobaczył je na parapecie okna. – Grupa antyterrorystyczna jest wszędzie na terenie „Bancrofta”. Przeprowadzili ewakuację we wszystkich trzech sklepach – wyjaśnił chaotycznie. W ubiegły wtorek, po swoim burzliwym spotkaniu z Meredith, jadł kolację z Tomem. Opowiedział mu całą historię. Teraz spojrzał wprost na przyjaciela i dodał:
"Raj" отзывы
Отзывы читателей о книге "Raj". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Raj" друзьям в соцсетях.