Pod koniec następnego tygodnia Meredith nie chciała już, żeby się odezwał. Okres miała opóźniony o dwa tygodnie i dziękowałaby Bogu, gdyby w ogóle nie poznała Matthew Farrella. Mijał dzień za dniem, a ona nie mogła już myśleć o niczym innym jak tylko o przerażającej ewentualności, że jest w ciąży. Lisa była w Europie i Meredith nie miała nawet komu się zwierzyć. Czas jej się dłużył. Czekała, modliła się i obiecywała sobie żarliwie, że jeśli okaże się, że nie jest w ciąży, to z następnymi kontaktami seksualnymi poczeka, aż będzie mężatką.

Niestety, albo Pan Bóg nie słuchał jej modlitw, albo był nieczuły na przekupstwo. Jej ojciec był jedynym, który zauważył i kogo obchodziło to, że zamknęła się w sobie i bardzo coś przeżywała.

– Co się stało, Meredith? – pytał wielokrotnie.

Jeszcze niedawno największym problemem w jej życiu było to, że nie może studiować na wymarzonej uczelni. Teraz ten problem wydawał się jej niewyobrażalnie mały.

– Nic się nie stało – odpowiadała. Zbyt się bała, żeby kłócić się z nim o całe zajście z Mattem w Glenmoor. Potem była zbyt zajęta swoimi sprawami, żeby angażować się w jakiekolwiek nowe utarczki z ojcem.

W sześć tygodni potem, jak spotkała Matta, druga miesiączka nie pojawiła się w przepisowym terminie. Teraz jej obawy przekształciły się w paniczny strach. Próbowała się uspokoić tym, że nie miała porannych mdłości i czuła się normalnie. Zamówiła wizytę u ginekologa i przeprowadzenie próby ciążowej.

W pięć minut po tym, jak odwiesiła słuchawkę po umówieniu się z lekarzem, do pokoju zapukał jej ojciec. Podszedł do niej i wręczył jej dużą kopertę. Adres zwrotny brzmiał: Uniwersytet Northwestern.

– Wygrałaś – powiedział zwięźle. – Nie zniosę już dłużej tego twojego nastroju. Studiuj tam, jeżeli to dla ciebie takie cholernie ważne. Oczekuję jednak, że weekendy będziesz spędzać w domu, i to nie podlega absolutnie negocjacjom!

Otworzyła kopertę. Było w niej zawiadomienie, że została oficjalnie zapisana na jesienny semestr. Zdobyła się tylko na blady uśmiech.

Meredith nie poszła do swojego lekarza. On był kolegą jej ojca. Zamiast tego udała się do obskurnie wyglądającej Kliniki Planowania Rodziny w południowej części Chicago, gdzie nikt na pewno nie mógł jej rozpoznać. Nie robiący dobrego wrażenia doktor potwierdził jej najgorsze obawy. Była w ciąży.

Wysłuchała lekarza z dziwnym, nienaturalnym spokojem, ale już kiedy dotarła do domu, odrętwienie przekształciło się w bezrozumną, mocno trzymającą ją w szponach panikę. Nie mogła zdecydować się na usunięcie ciąży, nie sądziła, żeby mogła się zdobyć na oddanie dziecka do adopcji. Nie mogła też zdobyć się na stanięcie przed ojcem z nowiną, że właśnie była u krok od zostania niezamężną matką i o krok od wykreowania najnowszego skandalu w rodzinie Bancroftów. Było jeszcze tylko jedno inne wyjście i na nie Meredith się zdecydowała. Zadzwoniła pod numer, który dał jej Matt. Nikt nie odbierał tam telefonu. Wtedy zadzwoniła do Jonathana Sommersa. Skłamała, że znalazła coś, co należy do Matta, i że musi mu to odesłać. Jonathan podał jej jego adres i powiedział, że Matt jeszcze nie wyjechał do Wenezueli. Jej ojca nie było w domu; wyjechał na kilka dni z miasta. Spakowała małą walizeczkę, zostawiła mu wiadomość, że pojechała odwiedzić przyjaciół, wsiadła do samochodu i pojechała do Indiany.

W stanie przygnębienia, w jaki zapadła, Edmunton wydało jej się bezbarwnym miasteczkiem, pełnym dymiących kominów fabryk i hut. Adres Matta wskazywał na daleko położone, już właściwie rolnicze tereny, dla niej tak samo bezbarwne jak te przemysłowe. Po pół godzinie krążenia po wiejskich drogach Meredith zrezygnowała z odnalezienia adresu, który miała zapisany. Zatrzymała się w kiepsko wyglądającej stacji benzynowej, żeby zapytać o drogę.

Ze stacji wyszedł gruby mechanik w średnim wieku. Obrzucił spojrzeniem porsche Meredith, potem ją samą w taki sposób, że skóra jej ścierpła. Pokazała mu adres, który próbowała znaleźć. Zamiast wytłumaczyć jej, jak tam dojechać, odwrócił się i krzyknął:

– Hej, Matt, czy to nie twoja ulica?

Meredith zaskoczona obserwowała, jak w części serwisowej stacji mężczyzna, którego głowa tkwiła pod maską starej ciężarówki, prostuje się i odwraca w ich kierunku. To był Matt; ręce miał umazane w smarze, ubrany był w stare, wyblakłe dżinsy i wyglądał dokładnie jak mechanik z jakiegoś zapomnianego przez Boga, małego miasteczka. Była tak zaskoczona jego wyglądem i tak wystraszona ciążą, że nie potrafiła ukryć swojej reakcji. Zauważył to. Pełen zdziwienia powitalny uśmiech zamarł na jego twarzy, kiedy podchodził do jej samochodu. Klasyczne rysy stwardniały. Kiedy odezwał się, jego głos był pozbawiony emocji.

– Meredith – powiedział, kłaniając się jej lekko. – Co cię tu sprowadza?

Zamiast patrzeć na nią, skoncentrował się na wycieraniu dłoni ze smaru w ścierkę, którą wyciągnął z tylnej kieszeni spodni. Miała paraliżujące ją wrażenie, że on właśnie zorientował się, dlaczego tu się zjawiła, i to spowodowało ten nagły chłód w jego zachowaniu. W tej chwili życzyła sobie żarliwie, że lepiej by było, żeby nie żyła i nigdy tu nie przyjechała. Wydawało się jasne, że on nie będzie chciał pomóc, a wymuszać na nim niczego nie chciała.

– Nic szczególnego – skłamała, uśmiechając się bezbarwnie; dłoń kładła już na dźwigni biegów. – Po prostu miałam ochotę na przejażdżkę i okazało się, że jestem w tej okolicy. Teraz jednak lepiej już pojadę i…

Przestał wpatrywać się w ścierkę i spojrzał na nią. W momencie, kiedy poczuła na sobie parę przenikliwych, szarych oczu, głos jej zamarł. Jego wzrok wydał jej się zimny, badawczy, tak jakby znał już prawdę. Pochylił się i otworzył drzwiczki jej samochodu.

– Ja poprowadzę – rzucił.

W stanie niesamowitego napięcia, w jakim była, usłuchała go. Wysiadła z samochodu i obeszła go dookoła. Matt odwrócił się przez ramię do grubego mężczyzny, który stał obok, obserwując z fascynacją i kompletnym brakiem dobrego wychowania rozwój sytuacji.

– Wrócę za godzinę.

– Do diabła, Matt, jest już wpół do czwartej – powiedział tamten, pokazując w uśmiechu braki w uzębieniu. – Skończ już na dzisiaj. Taka panienka zasługuje na więcej niż tylko godzinę z tobą.

Meredith była kompletnie upokorzona, a na dodatek Matt wyglądał na rozwścieczonego. Uruchomił porsche i wystartował w polną drogę, wyrzucając spod kół żwir.

– Czy mógłbyś trochę zwolnić? – zapytała z drżeniem w głowie. Była zaskoczona i odetchnęła z ulgą, kiedy natychmiast zdjął nogę z gazu. Czując, że powinna nawiązać rozmowę, powiedziała jedyne, co przyszło jej w tej chwili do głowy: – Myślałam, że pracujesz w hucie.

– Pracuję tam pięć dni w tygodniu. W pozostałe dwa dorabiam tu jako mechanik.

– Och – powiedziała niezręcznie.

W parę minut później wjechali w małą polankę otoczoną kilkoma drzewami. Na jej środku stał stary, wysłużony stół piknikowy. W trawie, obok rozpadającego się kamiennego grilla, leżał drewniany znak z zatartym już częściowo napisem: „Tereny piknikowe dla zmotoryzowanych, Klub Lwów z Edmunton”. Wyłączył silnik, a w zapadłej ciszy Meredith słyszała krew pulsującą gwałtownie w jej uszach. Patrzyła prosto przed siebie, próbując stawić czoło rzeczywistości. Siedzący obok niej nieprzenikniony, obcy mężczyzna był tym samym człowiekiem, z którym śmiała się i kochała przed sześcioma tygodniami. Problem, który ją tu sprowadził, przytłaczał ją. Krak zdecydowania potęgował jej zdenerwowanie. Oczy paliły ją od powstrzymywanych łez. Poruszył się, a ona aż podskoczyła. Gwałtownie odwróciła głowę w jego stronę, ale on tylko wysiadł z samochodu. Obszedł go i podszedł do jej drzwiczek. Otworzył je i Meredith wysiadła. Rozglądając się dookoła z udawanym zainteresowaniem, powiedziała:

– Ładnie tu. – Jej głos brzmiał dla jej własnych uszu głucho i nieswojo. – Powinnam już jednak wracać.

Nie mówiąc nic, oparł się o stół piknikowy. Spojrzał na nią wyczekująco, marszcząc brwi. Sądziła, że spodziewał się dodatkowych wyjaśnień tłumaczących jej wizytę. Walczyła, żeby zapanować nad sobą, ale jego przedłużające się milczenie i badawczy wzrok utrudniały jej zadanie. Myśli, które przez cały dzień rozlegały się alarmująco w jej głowie, rozpoczęły znowu swój przerażający, monotonny rytm: była w ciąży i miała zostać niezamężną matką, a jej ojciec będzie szalał z wściekłości i bólu. Była w ciąży. Była w ciąży. Była w ciąży z człowiekiem współodpowiedzialnym za jej rozpacz. Siedział tam, patrząc na nią z obojętnym zainteresowaniem naukowca, obserwującego wijącą się pod mikroskopem muchę. Nagle Meredith wybuchnęła zupełnie irracjonalną furią.

– Jesteś zły z jakiegoś konkretnego powodu czy z przekory nie chcesz się odezwać?

– Właściwie – odpowiedział bezbarwnie – czekam, żebyś to ty zaczęła.

– Och! – Wybuch jej gniewu przeszedł nagle w cierpienie i niepewność. Patrzyła badawczo w jego pewną siebie, spokojną twarz. Zmieniając decyzję sprzed kilku minut, postanowiła, że zapyta go o radę. Po prostu poradzi się go i to wszystko. Musiała przecież z kimś o tym porozmawiać! Skrzyżowała ręce na piersi, chroniąc się jakby przed reakcją Matta. Odchyliła głowę do tyłu, przełykając z trudem ślinę. Udawała, że podziwia baldachim z liści nad ich głowami. – Prawdę mówiąc, miałam konkretny powód, żeby tu przyjechać.

– Tak sądziłem.

Spojrzała na niego, próbując zgadnąć, czy domyślał się czegoś więcej, ale twarz miał nieprzeniknioną. Przeniosła wzrok z powrotem na liście. Ich obraz rozmył się, kiedy gorące łzy stanęły jej w oczach.

– Jestem tu dlatego, że… – Nie mogła zmusić się do wypowiedzenia tych okropnych, zawstydzających słów.

– Dlatego, że jesteś w ciąży – dokończył za nią beznamiętnie.

– Jak udało ci się tego domyślić? – zaśmiała się cierpko.

– Tylko dwie rzeczy mogły cię tu sprowadzić. To była właśnie jedna z nich.

Z przygnębieniem zapytała: