Desperacko potrzebował więcej czasu, żeby wzmocnić tę dziwną, delikatną więź, która przyciągała ich ku sobie coraz bardziej z każdą wspólnie spędzoną godziną. Jeśli tylko udałoby mu się namówić ją na wspólny wyjazd do Ameryki Południowej, miałby czas, żeby tę więź wzmocnić. Nie rozwiodłaby się wtedy z nim. Wierzył, że tak by się stało. Zdecydował, że jutro zadzwoni do Jonathana Sommersa i nie podając przyczyny, spróbuje dowiedzieć się, jak będzie tam wyglądać zakwaterowanie i opieka medyczna. Nie chodziło mu o siebie. Meredith i jego dziecko, to było to, co się dla niego liczyło.

Jeśli nie mógłby jej zabrać ze sobą… to byłby problem. Nie mógł zmienić decyzji o wyjeździe. Po pierwsze: podpisał kontrakt, poza tym stupięćdziesięciotysięczna premia za tę pracę potrzebna mu była, żeby sfinansować następną inwestycję. Tak jak fundament dla drapacza chmur, tak te sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów było fundamentem dla całego jego wielkiego planu. Ta suma musiała na razie wystarczyć, chociaż wolałby, żeby była większa.

Leżąc koło niej, miał ochotę zostać z nią w Stanach i zapomnieć o tym całym cholernym planie. Tego jednak też nie mógł zrobić. Meredith była przyzwyczajona do tego, co najlepsze. Miała do tego prawo i chciał, żeby tak było dalej. Jedyną drogą, żeby jej to zapewnić, był ten wyjazd.

Myśl o tym, że zostawi ją tu, a potem być może straci, bo znuży ją czekanie na niego lub przestanie wierzyć w jego sukces, doprowadzałaby go normalnie do szaleństwa. Było jednak coś, co przemawiało na jego korzyść. Była z nim w ciąży. Ich dziecko będzie dla niej wystarczającym powodem, żeby czekać na niego i wierzyć mu.

Tę samą ciążę, którą Meredith przyjmowała jako wielkie nieszczęście, Matt uważał teraz za niespodziewany dar losu. Wyjeżdżając z Chicago, sądził, że miną co najmniej dwa lata, zanim będzie mógł wrócić i spróbować zabiegać o jej względy w sposób odpowiadający jej pozycji społecznej. Oczywiście, o ile jeszcze byłaby wolna. Była piękna i fascynująca. Setki mężczyzn uganiałyby się za nią w czasie jego nieobecności. Któremuś z nich prawdopodobnie udałoby się ją zdobyć. Wiedział o tym tamtej nocy, kiedy pożegnał się z nią.

Teraz jednak przeznaczenie wkroczyło i świat leżał u jego stóp. Matt nie pozwolił, żeby ten podniosły nastrój zepsuł mu fakt, że przeznaczenie nigdy nie było zbyt łaskawe dla rodziny Farrellów. Był teraz gotów wierzyć w Boga, w przeznaczenie, wszechobecną prawość, a wszystko to za sprawą Meredith i dziecka.

Trudno było mu uwierzyć jedynie w to, że młoda, światowa przyszła posiadaczka fortuny, którą poznał w ekskluzywnym klubie, czarująca blondynka pijąca z wystudiowaną pozą koktajl z szampana, leżała tuż obok niego, zwinięta w kłębek, śpiąca w jego ramionach, z jego dzieckiem bezpiecznie ukrytym w jej łonie.

Jego dziecko.

Matt rozpostarł palce, przykrywając nimi jej brzuch. Uśmiechał się przytulony do jej karku. Meredith nie miała pojęcia, jakie tak naprawdę były jego uczucia do ich dziecka. Nie wiedziała też, jakie uczucia wywoływała w nim jej decyzja, żeby nie pozbywać się ani dziecka, ani jego. Pierwszego dnia, kiedy wyliczała, co może zrobić w tej sytuacji, słowo aborcja spowodowało, że poczuł mdłości.

Chciał porozmawiać z nią o dziecku i powiedzieć jej, co czuje. Jego radość z powodu czegoś, co ją stresowało tak bardzo, sprawiała, że milczał, bo czuł się jak nędzny egoista. Wiedział, że wzdragała się na myśl o konfrontacji z ojcem, a każde wspomnienie jej stanu przypominało jej też o tym, co było jeszcze ciągle przed nią.

Konfrontacja z jej ojcem… uśmiech Matta zniknął. Ten człowiek był sukinsynem. Jakimś cudem jednak udało mu się wychować najbardziej zadziwiającą kobietę, jaką Matt kiedykolwiek spotkał, i za to był mu głęboko wdzięczny. Był mu wdzięczny do tego stopnia, że miał zamiar zrobić wszystko, co tylko możliwe, żeby spotkanie Meredith z ojcem w niedzielę w Chicago przebiegło jak najłagodniej. Będzie się starał pamiętać o tym, że Meredith była jedynym dzieckiem Philipa Bancrofta i że z powodów oczywistych tylko dla niej kochała tego drania.

ROZDZIAŁ 10

– Gdzie jest Meredith? – zapytał Matt Julie następnego popołudnia po powrocie z pracy.

Spojrzała na niego znad stołu, przy którym odrabiała lekcje.

– Jeździ konno. Powiedziała, że wróci przed twoim powrotem, ale jesteś o dwie godziny wcześniej niż zwykle. – Z krzywym uśmieszkiem dodała: – Zastanawiam się, co za atrakcja przyciągnęła cię tutaj?

– Mądrala. – Skierował się w stronę tylnych drzwi, mierzwiąc po drodze jej włosy.

Meredith powiedziała mu wczoraj, że bardzo lubi konną jazdę. Rano Matt zadzwonił do sąsiada, pana Dale'a, z prośbą, żeby wypożyczył mu dla niej jednego ze swoich koni.

Na zewnątrz Matt przebiegł dziedziniec, minął zarośnięte grządki, kiedyś będące ogródkiem warzywnym jego matki i wypatrując sylwetki Meredith, przeszukiwał leżące na prawo pola. Był w połowie drogi do ogrodzenia, kiedy zobaczył, że nadjeżdża. W plecach poczuł igiełki strachu na ten widok. Kasztanowaty koń galopował, pożerając przestrzeń. Biegł wzdłuż linii ogrodzenia. Meredith pochylała się nisko, tuż nad jego karkiem. Włosy powiewały jej dziko wokół ramion. W miarę jak się zbliżała, zorientował się, że ma zamiar zakręcić i skierować konia do ich stajni. Ruszył w tamtą stronę. Obserwował ją, a jego puls zwalniał do bardziej normalnego tempa. Jego obawy zniknęły. Meredith Bancroft jeździła jak arystokratka, którą była: siedziała w siodle lekko, wyglądała ślicznie i kontrolowała sytuację całkowicie.

– Cześć! – zawołała. Twarz miała zaróżowioną i promienną. Zatrzymała konia przed stajnią, tuż obok sterty niezbyt świeżego siana. – Muszę go wytrzeć – powiedziała, kiedy Matt sięgał po uzdę.

Wtedy wypadki potoczyły się szybko. Matt nadepnął obcasem na ząb starych wideł leżących na ziemi. Stało się to akurat w chwili, kiedy Meredith zaczęła zsiadać z konia i właśnie przekładała nogę ponad jego grzbietem. Trzonek nadepniętych przez Matta wideł podskoczył do góry i uderzył konia w nos, ten z pełnym protestu rżeniem zakołysał się i stanął dęba. Matt wypuścił z rąk uzdę, starając się chwycić Meredith, ale ona już ześlizgnęła się do tyłu, wylądowała na sianie, po czym znalazła się na ziemi.

– Do diabła! – wybuchnął Matt, przykucając i chwytając jej ramiona. – Zraniłaś się?

Sterta siana złagodziła jej upadek i nic się jej nie stało. Była tylko przerażona i zaskoczona zdarzeniem.

– Czy ja się zraniłam? – powtórzyła, wstając z wyrazem komicznego szoku na twarzy. – Moja duma jest więcej niż zraniona. To ona poniosła ciężkie straty, jest zdruzgotana…

Patrzył na nią zaniepokojony.

– Czy nic nie stało się dziecku?

Meredith przerwała czyszczenie z siana i kurzu tyłu pożyczonych od Julie dżinsów.

– Matt – poinformowała go z krzywym uśmieszkiem i pełnym wyższości spojrzeniem, zatrzymując rękę na siedzeniu swoich spodni – to nie jest miejsce, w którym jest dziecko.

W końcu zorientował się w umiejscowieniu jej ręki, a co za tym idzie, zlokalizował miejsce, na które upadła. Poczuł rozbawienie i ulgę. Z udawanym zaskoczeniem zapytał:

– To nie to miejsce?

Przez kilka minut Meredith siedziała zadowolona, obserwując, jak Matt wyciera konia. Potem przypomniała sobie o czymś i uśmiechnęła się.

– Dzisiaj skończyłam szydełkowanie twojego swetra – zawołała.

Zatrzymał się gwałtownie i patrzył na nią niepewnie.

– Ty… zrobiłaś z tego czegoś przypominającego linę sweter? Dla mnie?

– Nie z tego – powiedziała, starając się wyglądać na urażoną. – To coś przypominające linę to były tylko wprawki. Dzisiaj zrobiłam prawdziwy sweter. To raczej kamizelka, nie sweter. Chcesz ją zobaczyć?

Powiedział, że chce, ale był tak skrępowany, że Meredith musiała przygryźć wargę, żeby nie parsknąć śmiechem. W kilka minut później wyszła z domu, niosąc zrobioną grubym ściegiem kamizelkę. Jej szydełko i resztka beżowej przędzy, którą ćwiczyła wczoraj, były wbite w gotowy do włożenia produkt.

Matt wychodził właśnie ze stajni i spotkali się przy stercie siana.

– Oto ona – powiedziała, wyciągając zza pleców swoją niespodziankę. – Jak ci się podoba?

Z nieukrywaną obawą spoglądał na jej ręce, potem na kamizelkę, w końcu na jej twarz. Był zaskoczony i pełen podziwu dla jej dzieła i wyraźnie wzruszony, że zrobiła to dla niego. Nie spodziewała się takiej reakcji i. była trochę zażenowana swoim żartem.

– Niesamowite – powiedział Matt. – Sądzisz, że to będzie dla mnie dobre?

Była pewna, że będzie. Sprawdziła swetry w jego szufladzie, żeby upewnić się, że kupi dobry rozmiar. Kiedy przyniosła do domu tę kamizelkę, usunęła starannie metki.

– Myślę, że będzie pasować.

– Przymierzę ją.

– Tutaj? – zapytała i kiedy skinął potakująco głową, wyjęła z kamizelki szydełko. Czuła się coraz bardziej winna.

Powoli i ostrożnie wziął ją z jej rąk; włożył, wygładził i wyciągnął kołnierzyk koszuli, którą miał na sobie.

– Jak wyglądam? – zapytał, stając w lekkim rozkroku z rękoma na biodrach.

Wyglądał absolutnie cudownie. Nawet w wytartych dżinsach i niedrogiej kamizelce był przystojny w bardzo męski sposób. Miał szerokie ramiona szczupłe biodra: był zabójczo przystojny.

– Podoba mi się, głównie dlatego, że zrobiłaś ją sama, specjalnie dla mnie.

– Matt – zaczęła niepewnie, gotowa do przyznania się.

– Słucham?

– Jeśli chodzi o kamizelkę…

– Nie, kochanie – przerwał jej – nie tłumacz się, że nie miałaś czasu zrobić więcej takich rzeczy dla mnie. Możesz to nadrobić jutro.

Meredith dochodziła do siebie po emocjonalnym dreszczyku, jaki odczuła, słysząc jego głęboki głos mówiący do niej „kochanie”. Z tego powodu z opóźnieniem dotarto do niej znaczenie jego słów i rozbawienie, jakie pobłyskiwało w jego oczach. Schylił się i nie kryjąc swoich zamiarów, podniósł z ziemi patyk. Ruszył z nim w stronę cofającej się i śmiejącej się bezsilnie Meredith.