– Cholera! – szepnął w bezsilnej wściekłości, ale po chwili ochłonął i wyprostował się z nowym postanowieniem. Za kilka miesięcy sprawy na odwiercie będą bardziej klarowne i zażąda czterodniowego urlopu. Będzie mógł polecieć do domu i zobaczyć się z nią. Meredith chciała z nim być. Nie chciała rozwodu; w głębi serca wiedział, że tak było w dalszym ciągu, bez względu na to, jak mało listów napisała i co robiła. Poleci tam i namówi ją, żeby razem wrócili do Wenezueli.

Meredith po odłożeniu słuchawki rzuciła się na łóżko i płakała. Z całą pewnością nie starał się specjalnie, żeby to, co mówił jej o domu, który znalazł, brzmiało zachęcająco. Odnosiła wrażenie, jakby mu właściwie nie zależało na tym, czy ona przyjedzie, czy nie. Kiedy w końcu przestała płakać, otarła łzy i napisała do niego długi list usprawiedliwiając się za swój brak „daru pisania”. Przepraszała za to, że straciła panowanie nad sobą i z uszczerbkiem dla swojej dumy przyznała, jak wiele znaczą dla niej jego listy. Dokładnie tłumaczyła, co powiedział jej lekarz.

Po skończeniu zaniosła list na dół i zostawiła do wysłania Albertowi. Zarzuciła już wyczekiwanie przy skrzynce pocztowej na listy, które nie nadchodziły. Kiedy kładła list, do hallu wszedł Albert, który pracował jako kamerdyner, szofer i zarazem człowiek do wszystkiego. W ręku trzymał ściereczkę do wycierania kurzu. Pani Ellis miała pierwsze od trzech lat wakacje i wzięła trzy miesiące urlopu. Albert, niechętnie, ale przejął też niektóre z jej obowiązków.

– Czy mógłbyś wysłać mi ten list, Albercie? – zapytała.

– Oczywiście – odpowiedział, a kiedy wyszła, zaniósł list do gabinetu pana Bancrofta, otworzył kluczykiem antyczny sekretarzyk i dorzucił go do sporej sterty innych, których połowa nadeszła z Wenezueli.

Meredith poszła na górę do sypialni i była w połowie drogi do krzesełka stojącego przy jej biurku, kiedy rozpoczął się krwotok.

Dwa dni spędziła w szpitalu „Na Cedrowych Wzgórzach”. Leżała w skrzydle Bancroftów, nazwanym tak dla uhonorowania pokaźnych datków jej rodziny dla tego szpitala. Modliła się, żeby krwawienie nie rozpoczęło się znowu i żeby jakimś cudem Matt zdecydował się przyjechać do domu. Chciała tego dziecka i chciała swojego męża, a miała koszmarne wrażenie, że traci ich obydwoje.

Dr Arledge wypisał ją ze szpitala pod warunkiem, że przez cały okres ciąży pozostanie w łóżku. Zaraz po powrocie do domu napisała do Matta list. Informowała go w nim, że zachodzi poważna obawa, że może nie donosić ciąży. List ten był obliczony na to, żeby wystraszyć go na tyle, żeby zaczął się o nią martwić. Była gotowa zrobić wszystko, żeby tylko myślał o niej.

Wydawało się, że leżenie w łóżku zażegnywało problem grożącego jej poronienia. Swoją aktywność ograniczała do czytania, oglądania telewizji i martwienia się. Miała więc wystarczająco dużo czasu, żeby zastanawiać się nad tym, co się wydarzyło. Najwyraźniej Matt uważał, że w łóżku była interesującą partnerką, a teraz, kiedy byli daleko od siebie, nietrudno już mu było o niej zapomnieć. Zaczęła myśleć o najlepszym sposobie samodzielnego wychowania dziecka.

Tym problemem martwiła się niepotrzebnie. Pod koniec piątego miesiąca ciąży, w środku nocy rozpoczął się krwotok. Tym razem żadne znane osiągnięcia medycyny nie zdołały uratować dziecka. Była to dziewczynka, którą Meredith nazwała, na cześć matki Matta, Elizabeth. O mały włos nie straciliby też Meredith, która przez trzy dni była w stanie krytycznym.

Przez cały następny tydzień leżała w łóżku podłączona do kroplówek, nasłuchująca z korytarza odgłosu długich, szybkich kroków Matta. Jej ojciec próbował dodzwonić się do niego, a kiedy mu się to nie udało, wysłał telegram.

Matt ani nie przyjechał, ani nie zadzwonił.

W czasie drugiego tygodnia jej pobytu w szpitalu odpowiedział jednak na jej telegram. Jego treść była krótka, zwięzła i zbijająca z nóg:

Rozwód to świetny pomysł. Załatw formalności.

Tych sześć słów rozbiło ją kompletnie. Nie chciała uwierzyć, że Matt był zdolny do wysłania takiego telegramu, nie w chwili, kiedy ona leżała w szpitalu.

– Lisa – szlochała histerycznie Meredith – żeby zrobić coś takiego, on musiałby mnie nienawidzić, a ja nie zrobiłam niczego, żeby na taką nienawiść zasłużyć. To nie on wysłał ten telegram, on nie zrobiłby tego. On nie mógłby tego zrobić. – Namówiła Lisę, żeby ta używając sobie tylko znanych sposobów sprawdziła w Western Union, kto wysłał ten telegram. Western Union, aczkolwiek niechętnie, potwierdziła, że telegram został wysłany przez Matthew Farrella z Wenezueli i zapłacony jego kartą kredytową.

Zimnego, grudniowego poranka Meredith znalazła się przed budynkiem szpitala. Szła pomiędzy Lisą a swoim ojcem. Spojrzała w górę na jasne, błękitne niebo. Wyglądało dziwnie obco. Cały świat wydawał jej się obcy.

Ulegając namowom ojca, zapisała się na zimowy semestr do Northwestern i zamieszkała razem z Lisą w akademiku. Zrobiła to tylko dlatego, że oni tego od niej oczekiwali. Z czasem jednak przypomniała sobie, dlaczego kiedyś to miało dla niej takie znaczenie. Zaczęła sobie też przypominać inne rzeczy: jak się uśmiechać, a potem śmiać. Lekarz ostrzegł ją, że kolejna ciąża niosłaby ze sobą jeszcze większe ryzyko dla dziecka i dla niej samej. Bardzo bolała ją myśl o tym, że nigdy nie będzie mogła mieć dziecka, jednak z tym też musiała sobie jakoś poradzić.

Dostała od życia kilka poważnych ciosów, ale przetrwała je i radząc sobie z nimi, odnalazła jednocześnie w sobie wewnętrzną siłę, której istnienia nawet nie podejrzewała.

Jej ojciec wynajął prawnika, który przeprowadził rozwód. Matt więcej się nie odezwał, ale w końcu osiągnęła stan ducha, w którym mogła myśleć o nim bez bólu i niechęci. Najwyraźniej poślubił ją tylko dlatego, że była w ciąży, i dlatego, że był łasy na pieniądze. Kiedy zorientował się, że ojciec całkowicie je kontroluje, okazało się, że nie mogła mu się na nic przydać. Powody, dla których ona go poślubiła, też nie były pozbawione pobudek egoistycznych: zaszła w ciążę i bała się w samotności stawić czoło jej konsekwencjom. Nawet jeśli sądziła, że go kocha, to on nigdy nie wprowadzał jej w błąd swoimi deklaracjami miłości. To ona sama wmawiała sobie, że on ją kocha. Pobrali się z zupełnie złych powodów i ich małżeństwo było od początku skazane na niepowodzenie.

W czasie pierwszego roku nauki widywała w Glenmoor Jonathana Sommersa. Powiedział jej, że Matt tak przypadł do gustu jego ojcu, że utworzył razem z nim spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością i wyłożył nawet dodatkowy kapitał do ewentualnego obrotu.

Obracanie tym kapitałem opłaciło się. W czasie następnych jedenastu lat o wiele więcej kierowanych przez Matta transakcji przyniosło nadspodziewane efekty. W magazynach i gazetach często pojawiały się artykuły o nim i jego zdjęcia. Meredith widziała je, ale to, co robił, nie znaczyło już dla niej nic, była zajęta swoją własną karierą. Jego poczynania były jednak istotne dla dziennikarzy. W miarę jak mijały lata, narastało niemal obsesyjne zainteresowanie prasy spektakularnymi sukcesami kierowanego przez niego zespołu i pojawiającymi się w jego życiu kobietami, wśród których nie brakowało i kilku gwiazd filmowych. Dla przeciętnego człowieka Matt niewątpliwie reprezentował żywy przykład realizacji „amerykańskiego marzenia”. Był biednym chłopcem, który zrobił karierę. Dla Meredith był on jednak tylko obcym człowiekiem, z którym kiedyś była blisko. Nigdy nie używała jego nazwiska i tylko Lisa i jej ojciec wiedzieli, że kiedyś była jego żoną. Jego szeroko omawiane na łamach prasy romanse nigdy więc nie wyrządziły żadnej szkody jej reputacji.

ROZDZIAŁ 12

Listopad 1989

Wiatr targał spienione fale i z łoskotem rozbijał je o piasek sześć metrów poniżej skalnej krawędzi, wzdłuż której spacerowali Barbara Walters i Matthew Farrell. W ślad za nimi podążała kamera, której ciemne, szklane oko nie traciło ich ani na chwilę z pola widzenia. Ujęcie obejmowało ich na tle wspaniałej kalifornijskiej posiadłości Farrella i wzburzonego Pacyfiku.

Napływała mgła. Jej gruby, falujący kobierzec popychany był w ich kierunku przez tę samą, nieokiełznaną siłę, jaka szarpała włosami Barbary Walters i ciskała ziarenkami piasku w obiektyw kamery. We wcześniej ustalonym miejscu pani Walters odwróciła się plecami do oceanu i zaczęła zadawać kolejne pytanie Farrellowi. Kamera też wykonała zwrot, ale teraz w jej obiektywie była tylko para ludzi na tle niewyraźnej zasłony szarej mgły. Wiatr rzucił włosy pani Walters na twarz.

– Cięcie! – krzyknęła poirytowana. Odgarniała włosy z oczu, próbowała uwolnić te, które przywarły do pomadki na ustach. Zwracając się do kobiety odpowiedzialnej za makijaż, zapytała: – Tracy, czy możesz zrobić coś, żeby moje włosy nie szalały tak na tym wietrze?

– Może superklej? – zasugerowała Tracy, próbując podejść do sprawy humorystycznie.

Jednocześnie skinęła głową w kierunku wozu transmisyjnego zaparkowanego pod cyprysem w zachodniej część posiadłości. Walters przeprosiła Farrella i poszła razem z dziewczyną w tamtą stronę.

– O Boże, jak ja nienawidzę mgły – obwieścił gorzko kamerzysta. Spoglądał na grubą, szarą powłokę osnuwającą linię brzegową i niszczącą kompletnie panoramiczny widok zatoki Half Moon. Oczami duszy widział ten fragment krajobrazu jako świetne filmowe tło dla tego wywiadu. – Nienawidzę mgły – powtórzył, podnosząc ku niebu nasrożoną twarz. – I nie cierpię też wiatru, cholera!

Adresował swoje skargi bezpośrednio do Boga i jakby w odpowiedzi na nie porcja piasku spod jego własnych stóp poszybowała w górę i w miniaturowym wirze dosięgnęła jego piersi i twarzy.

Asystent zachichotał.

– Najwyraźniej ty sam też nie masz najlepszych notowań u Pana Boga – zauważył, patrząc, jak poirytowany mężczyzna oczyszcza brwi z piasku. Wyciągnął w jego kierunku parujący kubeczek. – Może napijesz się kawy?