Meredith usłyszała tę wymianę zdań, ale ledwie odnotowała, co kobiety powiedziały. W ciągu ostatnich lat przyzwyczaiła się do tego, że ludzie przypatrują się jej i mówią o niej. Poczytne pismo „Codzienna Moda Kobieca” nazwało ją „uosobieniem chłodnej elegancji”. „Cosmopolitan”: „elegancką w każdym calu”. „Wall Street Journal” pisał o niej jako o „księżniczce panującej w «Bancrofcie»„. Natomiast poza salą posiedzeń zarządu „Bancrofta”, jego dyrektorzy nazywali ją „dopustem Bożym”.

Tylko ta ostatnia opinia znaczyła coś dla Meredith. Nie dbała o to, co piszą o niej gazety i magazyny; ich artykuły nie szkodziły, a wręcz mogły przysporzyć sklepowi prestiżu. Zdanie zarządu miało dla niej ogromną wartość. To oni byli w stanie albo pokrzyżować jej plany, albo zablokować jej marzenia o rozszerzeniu sieci sklepów „Bancrofta” na inne miasta. Prezydent „Bancrofta” nie okazywał jej więcej sympatii czy entuzjazmu niż jego dyrektorzy. A był to jej własny ojciec.

Dzisiaj jednak jej świetnego nastroju nie mogła zepsuć nawet trwająca wokół jej planów ekspansji batalia z ojcem i zarządem. Czuła się tak doskonale szczęśliwa, że musiała powstrzymać chęć nucenia kolędy w takt tonów płynących z głośników. Zamiast tego dała wyraz swojej euforii przez zrobienie czegoś, co zwykła robić jako mała dziewczynka: podeszła do jednego z wyłożonych lustrami filarów. Stanęła blisko niego. Wpatrywała się w lustro, udając, że poprawia sobie włosy, po czym uśmiechnęła się i „puściła oczko” do ochroniarza, który, jak wiedziała, siedział w środku filara, wypatrując sklepowych złodziejaszków.

Odwróciła się i ruszyła w stronę ruchomych schodów. Lisa wpadła na pomysł, żeby dekoracje na każdym piętrze były w innym kolorze. Chciała dostosować ich tonację do specyfiki produktów sprzedawanych na poszczególnych piętrach. Meredith uważała, że przyniosło to świetny efekt. Dawało się to odczuć szczególnie, kiedy znalazła się na drugim piętrze. Był tam salon futrzarski i salon sprzedaży kreacji projektantów mody. Tutaj wszystkie białe choinki przybrane były w delikatny fiolet z połyskującymi, złotymi bombkami. Na wprost ruchomych schodów siedział przed swoim domkiem Święty Mikołaj w biało – złotym stroju. Na jego kolanach „przysiadł” manekin: piękna kobieta w peniuarze z francuskiej koronki. Ślicznym gestem wskazywała na warte dwadzieścia pięć tysięcy dolarów futro z norek z liliową podszewką.

Ten widok rozjaśnił twarz Meredith. Ekstrawagancki luksus, jaki kreowała ta dekoracja, był subtelnym i bardzo przemawiającym do wyobraźni zaproszeniem dla klientów, którzy zawędrowali na to piętro, zaproszeniem, żeby sami też dali się ponieść podobnej ekstrawagancji. Sądząc z wielkiej liczby mężczyzn oglądających futra i wielu kobiet mierzących suknie, zaproszenie to zostało przyjęte. Na tym piętrze każdy projektant miał swój własny salon, gdzie prezentował swoje kreacje. Meredith szła głównym pasażem. Od czasu do czasu wymieniała powitalne gesty z pracownikami, których znała. W salonie Goffreya Beene'a dwie postawne kobiety w norkowych futrach podziwiały niebieską, usztywnianą fiszbinami suknię z metką opiewającą na siedem tysięcy dolarów.

– Margaret, będziesz w tym wyglądać jak worek kartofli – jedna z nich przestrzegała drugą.

Ignorując ją, kobieta zwróciła się do sprzedawczyni:

– Na pewno nie – zaprzeczyła. – Czy macie to w rozmiarze dwudziestym?

W sąsiednim salonie kobieta namawiała córkę, dziewczynę może osiemnastoletnią, do przymierzenia aksamitnej sukni Valentino. Sprzedawczyni czekała dyskretnie z boku, żeby pomóc w przymiarce.

– Jeśli ci się tak podoba – mówiła córka, rzucając się na jedwabną sofę – to kup ją dla siebie. Nie będę na twoim głupim przyjęciu. Powiedziałam ci, że chcę spędzić święta w Szwajcarii.

– Wiem, kochanie – odpowiedziała matka nadąsanej nastolatce głosem pełnym winy i usprawiedliwienia – ale sądziliśmy, że byłoby miło spędzić te święta chociaż jeszcze ten jeden raz razem.

Meredith zerknęła na zegarek i zorientowała się, że to już pierwsza po południu. Poszła w stronę wind, żeby znaleźć Lisę i podzielić się z nią nowinami. Poranek spędziła w biurze architekta, dyskutując plany sklepu w Houston, a przed sobą miała pełne zajęć popołudnie.

Pracownia reklamy była w rzeczywistości wielkim składowiskiem ulokowanym w suterenie, pod poziomem ulicy. Była zastawiona stołami kreślarskimi, rozmaitymi manekinami, potężnymi belami materiałów i wszelkiego rodzaju elementami, które w ostatniej dekadzie były używane w oknach wystawowych. Meredith ze znawstwem torowała sobie drogę przez ten chaos. Kiedyś była jego współtwórczynią. Jednym z elementów pierwszego etapu jej przeszkolenia była praca w każdym dziale sklepu.

– Lisa? – zawołała i kilkanaście głów pomocników Lisy uniosło się. – Lisa?

– Tutaj! – odkrzyknął jej przytłumiony głos. Nagle falbana zwisająca wokół jednego ze stołów została odrzucona na bok i wychyliła się spod niej pełna rudych loków głowa Lisy. – Co znowu? – zapytała poirytowanym głosem. Jej błękitne oczy patrzyły na nogi Meredith. – Jak mogę zrobić cokolwiek, jeśli mi ciągle przeszkadzacie?

– Zabij mnie – odpowiedziała radośnie Meredith, przysiadając na stole i śmiejąc się w zaskoczoną twarz przyjaciółki – ale nigdy nie mogłam zrozumieć, jak ty tutaj cokolwiek znajdujesz, nie mówiąc już o tworzeniu czegokolwiek.

– Cześć! – odpowiedziała trochę zawstydzona Lisa, wyczołgując się na czworaka spod stołu. – Próbowałam tam zamontować przewody na świąteczną imprezę w dziale meblowym. Jak było wczoraj na randce z Parkerem?

– O, nieźle – odpowiedziała Meredith. – Jak zawsze – skłamała, ostentacyjnie manipulując lewą ręką przy zapięciu swojego płaszcza. Teraz na tej dłoni pysznił się zaręczynowy pierścionek z szafirem. Wspomniała wczoraj Lisie, że ma wrażenie, że Parker zbiera się, żeby poprosić ją o rękę.

Lisa oparła zaciśnięte dłonie na biodrach.

– Jak zawsze! Boże, Mer, on się rozwiódł już dwa lata temu. Spotykasz się z nim od ponad dziewięciu miesięcy. Spędzasz z jego córkami niemal tyle samo czasu co on. Jesteś piękna i inteligentna… mężczyźni po jednym twoim spojrzeniu padają jak muchy do twoich stóp, ale Parker „przygląda” ci się od miesięcy i to z dość bliskiego dystansu. Myślę, że tylko tracisz z nim czas. Jeśli ten idiota miałby zamiar ci się oświadczyć, zrobiłby to już dawno.

– Już to zrobił – rzuciła Meredith, uśmiechając się triumfalnie.

Lisa „wsiadła” jednak na swojego ulubionego „konika” i upłynęło kilka chwil, zanim dotarły do niej słowa Meredith.

– On się dla ciebie nie nadaje, tak czy inaczej. Ty potrzebujesz kogoś, kto by cię wyciągnął z konserwatyzmu, w którym tkwisz, kto by sprawił, że zaczęłabyś robić szalone rzeczy w rodzaju głosowania, chociaż raz na Demokratów, czy pójścia do opery w piątek, zamiast w sobotę. Parker jest za bardzo podobny do ciebie, jest za bardzo systematyczny, za bardzo zrównoważony, zbyt ostrożny… Żartujesz! Oświadczył ci się?

Meredith skinęła głową, a Lisa dostrzegła w końcu antycznie oprawiony ciemny szafir.

– Pierścionek zaręczynowy? – zapytała, łapiąc rękę Meredith. Oglądała dokładnie pierścionek, a jej uśmiech zastąpiło zdziwienie. – Co to jest?

– Szafir – odpowiedziała Meredith, nie poruszona wyraźnym brakiem entuzjazmu Lisy dla tego drobiazgu. Zawsze lubiła jej bezpośredniość. Poza tym, nawet ona, która kochała Parkera, nie była w stanie wmówić sobie, że pierścionek był; oszałamiająco piękny. Był wytworny, antyczny i był klejnotem rodzinnym. Wystarczało jej to w zupełności.

– Zorientowałam się, że to szafir, ale te małe kamyki? Nie błyszczą jak prawdziwe diamenty.

– Są obrabiane w starodawny sposób, mają mniej szlifowanych płaszczyzn. To stary pierścionek. Należał do babki Parkera.

– Nie stać go było na nowy, co? – droczyła się Lisa. – Wiesz – ciągnęła dalej – zanim ciebie poznałam, myślałam, że bogaci ludzie kupują wspaniałe rzeczy, nie zwracając uwagi na cenę…

– Tylko nowobogaccy to robią – oświecała ją Meredith. – Stare pieniądze to ciche pieniądze.

– Tak, ale stare pieniądze mogłyby się czegoś nauczyć od tych nowych. Wy trzymacie rzeczy, aż się niemal rozpadają. Jeśli ja się kiedyś zaręczę i chłopak będzie chciał mi wcisnąć wyświechtany babciny pierścionek, to przepadł. A z czego – ciągnęła barbarzyńsko – jest zrobiona oprawa? Nie błyszczy za bardzo.

– To platyna – odpowiedziała Meredith, powstrzymując śmiech.

– Wiedziałam… podejrzewam, że to jest niezniszczalne i to dlatego ten, kto go kupował te dwieście lat temu, kazał go z tego zrobić.

– Właśnie – odpowiedziała Meredith. Jej ramiona drżały ze śmiechu.

– Prawdę mówiąc, Mer – Lisa śmiała się razem z Meredith, ale w oczach miała łzy – to podejrzewam, że jeśli nie byłabyś przekonana, że musisz być chodzącą reklamą elegancji „Bancrofta”, to ciągle jeszcze nosiłabyś ciuchy ze studiów.

– Tylko jeśliby to były bardzo mocne ciuchy. Bez dalszego udawania Lisa uścisnęła ją mocno.

– On nie jest ciebie wart. Taki ktoś nie istnieje.

– Parker jest dla mnie idealny – oponowała Meredith, śmiejąc się i ściskając Lisę. – Jutro wieczorem jest bal dobroczynny w operze. Wezmę bilety dla ciebie i Phila – powiedziała, nawiązując do pracującego w reklamie fotografa, z którym Lisa spotykała się ostatnio. – Po balu robimy przyjęcie zaręczynowe.

– Phil jest w Nowym Jorku – odparła Lisa – ale ja przyjdę. W końcu jeśli Parker ma się stać członkiem naszej rodziny, muszę się nauczyć go kochać. – Nie mogąc opanować uśmiechu, dodała: – Nawet jeśli rzeczywiście ściąga dla żartu długi hipoteczne ze zbolałych wdów…

– Liso – powiedziała poważniej Meredith – Parker nie cierpi twoich dowcipów o bankierach, wiesz o tym dobrze. Czy teraz, kiedy jesteśmy zaręczeni, mogłabyś przestać mu dogadywać?

– Spróbuję – obiecała. – Żadnego dogadywania i żadnych dowcipów o bankierach.

– I nie będziesz go więcej nazywać panem Drysdale?