– Pani Fiorenza – przerwała jej Meredith, ignorując kierunek, jaki przyjmowała rozmowa. – Ostrzegałam panią w ubiegłym miesiącu, że jeżeli zostanie pani znowu przyłapana na kradzieży, będę musiała zakazać odźwiernemu wpuszczania pani do sklepu.
– Nie mówisz tego poważnie!
– Mówię to jak najbardziej poważnie.
– To zniewaga.
– Przykro mi.
– Mój mąż dowie się o tym! – powiedziała, ale jej głos brzmiał niepewnie i patetycznie.
– Dowie się o tym tylko wtedy, jeśli zdecyduje się pani mu o tym powiedzieć – odparła Meredith, wyczuwając, że zamierzona groźba w głosie starszej damy wynikała bardziej z zaniepokojenia niż ze złości.
Winowajczyni uniosła dumnie głowę i dziwnie brzmiącym głosem powiedziała:
– Nie mam zamiaru nigdy więcej robić zakupów w tym sklepie. Mogę, się przenieść do „I. Magnin”. Oni nie pomyśleliby nawet, żeby chociaż skrawek lady przeznaczyć na takie okropne kolczyki!
Wzięła torebkę, którą wcześniej położyła na biurku, poprawiła swoje białe włosy i wyszła. Meredith oparła się o ścianę, spojrzała na obydwu mężczyzn i napiła się kawy. Czuła się nieswojo i było jej smutno. Zupełnie tak, jakby przed chwilą spoliczkowała tę starszą kobietę. W końcu jej mąż z góry zapłacił za wszystko, co ewentualnie ukradnie. „Bancroft” nie ponosił więc strat, przynajmniej wtedy, kiedy to ją właśnie przyłapywano.
Po chwili powiedziała do Marka:
– Zauważyłeś, że jakimś cudem udało jej się być, powiedzmy… patetyczną?
– Nie.
– Myślę, że wyjdzie jej to na dobre – ciągnęła Meredith, obserwując dziwny wyraz jego twarzy. – Kto wie, może daliśmy jej nauczkę, karząc ją zamiast zignorować to, co zrobiła. Prawda?
Braden uśmiechnął się leniwie. Wyglądał na rozbawionego. Potem, nie odpowiadając jej, podniósł słuchawkę i nacisnął cztery klawisze.
– Dan – powiedział do jednego z ochroniarzy z parteru. – Pani Fiorenza jest w drodze na dół. Zatrzymaj ją i zażądaj zwrotu paska Liebera, który ma w swojej torebce. Tak, zgadza się – powiedział w słuchawkę, uśmiechając się na widok osłupiałej twarzy Meredith. – To ten sam pasek, na którego kradzieży przyłapałeś ją wcześniej. Ukradła go z mojego biurka.
Kiedy odłożył słuchawkę, Meredith otrząsnęła się z zaskoczenia i zawstydzenia. Zerknęła na zegarek, myśląc już o zaplanowanym na to popołudnie zebraniu.
– Zobaczymy się później na zebraniu. Masz przygotowany raport o stanie wydziału?
– Tak. Mamy dobre wyniki. Straty obniżyły się średnio o osiem procent w stosunku do ubiegłego roku.
– Wspaniale – powiedziała i naprawdę wiele to dla niej znaczyło.
Meredith chciała, teraz bardziej niż kiedykolwiek, żeby cały jej dział błyszczał. Kardiolog nalegał, żeby ojciec przeszedł na emeryturę i zrezygnował z prezydentury „Bancrofta” albo co najmniej wziął sześciomiesięczny urlop. Ojciec zdecydował, że weźmie urlop, i wczoraj spotkał się z zarządem, żeby przedyskutować, kto będzie pełnił funkcję prezydenta firmy w czasie jego nieobecności. Meredith wiedziała tylko tyle, że desperacko chce uzyskać szansę zastąpienia go. Tego samego chciało co najmniej czterech innych wiceprezydentów na stanowiskach kierowniczych. Pracowała równie ciężko, a może nawet ciężej niż każdy z nich; nie tak długo jak dwaj inni, ale nieludzko intensywnie i bezsprzecznie z sukcesem. Ważne było też to, że zawsze w fotelu prezydenckim zasiadał Bancroft. Meredith wiedziała, że gdyby nie urodziła się dziewczynką, czasowa prezydentura byłaby automatycznie jej. Kiedy jej dziadek przejmował interesy, był młodszy niż ona. On jednak nie był krępowany przez uprzedzenia swojego ojca wobec jego płci lub przez zarząd mający teraz zadziwiająco dużą kontrolę nad decyzjami dotyczącymi firmy. To ostatnie utrudnienie nastąpiło częściowo z winy Meredith. To ona propagowała i walczyła o ekspansję „Bancrofta” do innych miast. Wymagało to jednak gromadzenia potężnych środków finansowych. Jedyną drogą do urzeczywistnienia tego przedsięwzięcia było wprowadzenie Bancroft i S – ka na giełdę i sprzedawanie akcji firmy na rynku. Teraz każdy mógł kupić udziały w akcjach firmy, a każdy udział to był jeden głos. W efekcie członkowie zarządu byli rozliczani i wybierani przez udziałowców. Nie byli już tylko figurantami wybieranymi lub zwalnianymi przez jej ojca. Co gorsza wszyscy członkowie zarządu sami byli właścicielami dużych pakietów akcji, a co za tym idzie i głosów. Dawało im to jeszcze większą władzę. Dobrą stroną obecnego składu zarządu było to, że większość z tych dwunastu mężczyzn byli to ci sami ludzie, którzy zasiadali w zarządzie „Bancrofta” od lat. Byli przyjaciółmi i współpracownikami ojca lub dziadka. Byli więc skłonni kierować się sugestiami jej ojca.
Okres sześciomiesięcznej prezydentury w firmie w zastępstwie ojca był Meredith bardzo potrzebny. Mogła w tym czasie udowodnić ojcu i zarządowi, że po przejściu ojca na emeryturę ona podołałaby odpowiedzialności, jaką niesie ze sobą to stanowisko.
Jeśli ojciec zarekomendowałby Meredith jako swoją zastępczynię w czasie urlopu, dyrektorzy z pewnością by to zaaprobowali. Ojciec był jednak denerwująco powściągliwy co do efektów swojego spotkania z zarządem i nie chciał nawet zdradzić, kiedy zostanie ogłoszona ostateczna decyzja.
Odstawiając filiżankę na biurko Marka, zerknęła na malutki kombinezon ukradziony przez kobietę czekającą w poczekalni. Poczuła ten sam smutek, który ogarniał ją zawsze, kiedy uświadamiała sobie, że ona sama nigdy nie będzie miała dziecka. Już dawno nauczyła się ukrywać swoje uczucia przed współpracownikami i jej uśmiech był naturalny, kiedy powiedziała:
– Wychodząc, porozmawiam z tą drugą kobietą. Jak ona się nazywa?
Mark podał jej nazwisko i Meredith wyszła do poczekalni.
– Pani Jordan – powiedziała do wyglądającej blado młodej matki, mającej na sumieniu kradzież dziecięcych ubranek. – Jestem Meredith Bancroft.
– Widziałam pani zdjęcia w gazetach – odpowiedziała ostro Sandra Jordan. – Wiem, kim pani jest. I co teraz?
– No cóż, jeśli będzie pani dalej zaprzeczać, że ukradła pani te rzeczy, sklep będzie musiał wnieść przeciwko pani oskarżenie. – Wrogość we wzroku kobiety mogłaby powstrzymać Meredith przed wprowadzeniem w życie jej dobroczynnych zamierzeń. Stałoby się tak, gdyby nie wiedziała, co kobieta ukradła i gdyby nie zauważyła błysku przerażenia w jej załzawionych oczach. – Proszę, żeby mnie pani uważnie wysłuchała, pani Jordan, bo naprawdę współczuję pani. Niech pani postąpi, jak pani radzę, albo niech się pani przygotuje na poniesienie konsekwencji: jeśli nie przyzna się pani do wzięcia tych rzeczy i puścimy panią wolno, nie oskarżając pani i nie udowadniając pani winy, musimy brać pod uwagę, że pani może oskarżyć nas o bezprawne obwinienie i zatrzymanie. Nasz sklep nie może ryzykować takiego procesu. Co za tym idzie, jeśli pani się nie przyzna, będziemy musieli, skoro już panią zatrzymaliśmy, przedsięwziąć wszelkie wymagane prawem kroki. Czy rozumie mnie pani dobrze? Na taśmie wideo mamy nagrany moment, kiedy kradnie pani te rzeczy. Zostało to sfilmowane przez jedną z kamer umieszczonych w suficie, w dziecięcym dziale. Możemy i przedstawilibyśmy w sądzie tę taśmę, żeby udowodnić pani winę, a naszą niewinność, jeśli chodzi o bezprawne oskarżenie pani. Nadąża pani za mną?
Meredith przerwała i spojrzała w napiętą twarz młodej kobiety; nie wiedziała, czy ona uchwyci się oferowanej jej właśnie możliwości wydostania się z opresji.
– Mam przez to rozumieć, że wypuszczacie złodziei sklepowych, o ile przyznają się oni do kradzieży? – zapytała niepewnie i lekceważąco.
– Pani Jordan, czy pani jest złodziejką sklepową? – skontrowała Meredith. – Zwykłą, nałogową złodziejką? – Zanim kobieta zdążyła jej ostro odpowiedzieć, Meredith powiedziała łagodnie: – Kobiety złodziejki w pani wieku kradną zwykle ubrania dla siebie, perfumy albo biżuterię. Pani wzięła zimowe ubranka da dziecka. Nie jest pani notowana przez policję. Wolę więc wersję, że jest pani zdesperowaną matką, która musi zapewnić ciepło swojemu dziecku.
Młoda kobieta, najwyraźniej bardziej przyzwyczajona do zmagania się z przeciwnościami losu niż do współczucia, załamała się, słysząc słowa Meredith. W jej oczach zabłysły łzy. Zaczęły spływać po policzkach.
– Wiem z telewizji, że nigdy nie powinno się przyznawać do czegoś, jeśli nie ma przy tym adwokata.
– Czy pani ma adwokata?
– Nie mam.
– Jeśli nie przyzna się pani do kradzieży tych rzeczy, adwokat będzie pani naprawdę niezbędny.
Przełknęła głośno.
– Czy zanim się przyznam, może mi pani dać na piśmie, urzędowo, że jeśli to zrobię, to nie naśle pani na mnie policji?
To było dla Meredith coś nowego. Bez konsultacji z prawnikami nie mogła być pewna, że takie oświadczenie nie byłoby później uznane za rodzaj łapówki lub mogło spowodować innego rodzaju konsekwencje. Potrząsnęła przecząco głową.
– Niepotrzebnie pani wszystko komplikuje, pani Jordan. Młoda dziewczyna drżała ze strachu. Westchnęła niepewnie.
– Jeśli się przyznam, da mi pani słowo, że nie naśle pani na mnie policji?
– A zaufa pani memu słowu? – zapytała spokojnie Meredith.
Kobieta przez długą chwilę wpatrywała się w twarz Meredith.
– Powinnam? – zapytała w końcu drżącym z przestrachu głosem.
Meredith skinęła głową, patrząc na nią łagodnie. – Tak.
Dziewczyna ponowne zawahała się, długo, ciężko westchnęła, a potem skinęła głową, biorąc za dobrą monetę słowo Meredith.
– No dobrze… ja… ukradłam te rzeczy.
Zerkając przez ramię na Marka Bradena, który cicho otworzył drzwi i obserwował całą scenę, powiedziała:
– Pani Jordan przyznała, że wzięła te ubranka.
– Dobrze – powiedział bezbarwnie. W ręku trzymał formularz potwierdzający ten fakt. Podał go jej, razem z długopisem, do podpisania.
– Nie powiedziała pani – zwróciła się do Meredith – że będę musiała podpisać to zeznanie.
– Po zrobieniu tego będzie pani mogła odejść wolno – zapewniła ją spokojnie Meredith i stała się obiektem kolejnego, długiego i badawczego spojrzenia młodej kobiety. Ręka jej drżała, ale podpisała formularz i oddała go Markowi.
"Raj" отзывы
Отзывы читателей о книге "Raj". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Raj" друзьям в соцсетях.