Odłączyła się od tłumu i wróciła na taras, walcząc z uczuciem rozczarowania i złością na samą siebie, że jak ostatnia idiotka pozwoliła sobą manipulować. Spojrzała na morze, lecz widziała jedynie ciemność. Nie potrafiła odróżnić, gdzie kończą się wydmy, a zaczyna plaża, lecz wciąż słyszała huk rozbijających się o brzeg fal. Zauważyła metalowe schodki biegnące z tarasu na umieszczony wyżej balkon. Zapasowe schody na wypadek pożaru? Rozejrzała się wkoło i bez namysłu ruszyła na górę, wychodząc na niewielki prywatny podest osłonięty drewnianym ekranem. Ferramo mógłby rzeczywiście być Osamą Bin Ladenem, mógłby też być tym, za kogo pragnął uchodzić – rzutkim, dystyngowanym biznesmenem. On jednak okazał się zwykłym playboyem, otaczającym się haremem marzących o karierze aktorskiej osobników płci obojga i mamiącym ich szalonymi mrzonkami o filmie, którego nikt nigdy nie ujrzy.

Przez chwilę czuła się bardzo samotna, pogrążona w smutku. Zaraz jednak przypomniała sobie, że nie jest ani sama, ani smutna. Jest Olivia Joules, która w pełni świadomie zrezygnowała ze smażenia jajecznicy jakiemuś ponuremu satrapie i wędrowania z wózkiem po centrum handlowym Worksop. Sama siebie wykreowała, przemierzając świat w poszukiwaniu sensu życia i przygód. Najwyższy czas wynosić się z tego żałosnego przyjęcia i iść dalej.

Na metalowych schodkach rozległy się czyjeś kroki. Ktoś nadchodził. Olivia nie ruszała się, czując, jak serce wali jej w piersiach. Przecież nie zrobiła niczego złego. Niby dlaczego nie miałaby wyjść sobie na dach?

– Proszę, proszę, panna Joules. Chowa się pani tutaj jak mały spłoszony ptaszek.

Ferramo miał ze sobą butelkę szampana i dwa kieliszki.

– Teraz chyba nie odmówi już pani wypicia ze mną lampki Cristal.

Poddała się. Pociągnęła łyk wyśmienitego, lodowatego szampana i pomyślała: „Zasada życiowa numer czternaście: czasami trzeba dać się ponieść prądowi”.

– Proszę mi powiedzieć – rzekł, wznosząc ku niej swój kieliszek – czy może już sobie pani pozwolić na odpoczynek? Skończyła pani pracę? Artykuł gotowy?

– O tak – odparła. – Ale pracuję już nad kolejnym. Piszę o OceansApart. Tym wielkim statku mieszkalnym, który cumuje w porcie.

– Doprawdy? Niezwykle interesujące. – Jego mina mówiła coś wręcz przeciwnego.

– Ale tak naprawdę marzę, by pisać o rzeczach ważnych – dodała szybko, usiłując zatuszować niekorzystne wrażenie. – O wydarzeniach istotnych… ojej… co nie znaczy, że promocję kremu do twarzy uważam za mało istotną…

– Rozumiem. Trudno nazwać ją wydarzeniem o znaczeniu globalnym. A jak zamierza pani napisać artykuł o OceansApart? Porozmawiać z ludźmi? Zwiedzić statek?

– Tak. Poznałam bardzo miłe małżeństwo, z północnej Anglii, jak ja. Jutro mam się z nimi spotkać i…

– O której?

– Rano, o…

– To chyba nie najlepszy pomysł – powiedział zduszonym głosem i wyjmując jej z ręki kieliszek, przyciągnął ją do siebie.

– Dlaczego? – Był tak blisko, że czuła na policzku powiew jego oddechu.

– Ponieważ – powiedział – mam nadzieję, że jutro rano zje pani śniadanie… ze mną…

Wyciągnął dłoń i uniósł jej twarz ku sobie, wpijając się w nią wzrokiem. Pocałował ją, początkowo z wahaniem, po chwili już z namiętnością, która przeniknęła ją całą, wprawiając jej ciało w drżenie. Ani się obejrzała, jak równie namiętnie odwzajemniała pocałunek.

– Nie, nie – zaprotestowała, odsuwając się nagle. Co ona wyprawia? Obściskuje się z playboyem tuż pod nosem świty jego własnych obściskiwaczy.

Spojrzał na nią i opanował się.

– Co się stało? – spytał przyciszonym głosem, gdy oddech wrócił mu do normy.

– Dopiero co się poznaliśmy. Zupełnie cię nie znam.

– Rozumiem – rzekł, kiwając z namysłem głową. – Masz rację. W takim razie spotkamy się jutro o dziewiątej. Przyjadę do Delano. I zaczniemy się poznawać. Będziesz czekać?

Przytaknęła skinieniem głowy.

– Dotrzymujesz słowa? Możesz przełożyć swoje spotkanie?

– Tak. – Niczego nie musiała przekładać. Umówiona była dopiero na jedenastą.

– W takim razie świetnie. – Podniósł się i wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać, w szerokim uśmiechu prezentując swoje wspaniałe, białe zęby. – A teraz pora, byśmy przyłączyli się do reszty.

Wychodząc, Olivia zauważyła listę gości zawieruszoną wśród brudnych serwetek i kieliszków na białym stoliku przy wejściu. Gdy po nią sięgała, drzwi za stolikiem otworzyły się i stanęła w nich Demi, poprawiając bluzeczkę. Za nią wychynął ciemny chłopak, którego zadaniem było witanie przybywających gości.

– Cześć – zachichotała Demi głupkowato i skierowała się ku reszcie towarzystwa.

– Zdaje się, że przy wejściu dałam ci swój żakiet? – zwróciła się Olivia do młodzieńca, uśmiechając się konspiracyjnie. – Jasnoniebieski? Zamszowy?

– Oczywiście. Zaraz go poszukam. Podoba mi się pani akcent.

– Dziękuję. – Posłała mu czarujący uśmiech. „Twój też mi się podoba”, pomyślała. „Na dodatek jest równie mało francuski jak twojego szefa”.

– O rany! – Ruszyła korytarzem za młodzieńcem. – Bardzo przepraszam. Co za idiotka ze mnie, przecież wcale nie przyszłam w żakiecie.

– Nic nie szkodzi, psze pani…

– Mózg mam jak sito. Wybacz. I bardzo ci dziękuję – powiedziała i wsunęła mu do ręki pięć dolarów.

Gdy wsiadała do windy, lista gości spoczywała bezpiecznie ukryta w jej torebce.

8

– Całowałaś się z nim?

– Wiem, wiem. O Boże. – Olivia rozciągnąwszy maksymalnie jak się dało sznur telefonu, stała przy oknie i spoglądała na światełka płynących po oceanie statków, zastanawiając się, czy i Ferramo patrzy na nie także. Pocałunek przy świetle księżyca – choć bardzo ją to krępowało – wywarł na niej większe wrażenie niż wcześniejsza informacja o wyśledzeniu Bin Ladena w Jemenie i teraz jej podejrzenia tylko ją śmieszyły.

– Muszę się śpieszyć. Jestem w redakcji – powiedziała Kate na drugim końcu linii. – Jeszcze raz, wszystko po kolei. Wczoraj wieczorem dzwonisz, żeby mi powiedzieć, że to Osama Bin Laden. Po czym nie mija nawet doba, a ty znowu dzwonisz i mówisz mi, że się z nim obściskiwałaś na dachu. Nie znam większej od ciebie kretynki.

– No cóż, masz rację – zmuszona była przyznać Olivia.

– Barry'emu nic nie mówiłaś?

– Byłam blisko – zachichotała Olivia. – Ale na szczęście nie. Jutro się z nim spotykam.

– Z kim? Z Barrym?

– Nie, z Pierre'em.

– Pierre'em Bin Ladenem?

Znowu zaczęła się śmiać.

– Och, przymknij się. Wiem, wiem, idiotka ze mnie. Ale słuchaj.

Nie zamierzam iść z nim do łóżka. Zjemy tylko razem śniadanie.

– Jasne, jasne, tylko śniadanie – parsknęła Kate. – Kurde, muszę lecieć. Zadzwoń do mnie później, OK?

Przepełniona uczuciem szczęścia Olivia położyła się na łóżku i zaczęła rozglądać się po pokoju. Zaprojektowany był naprawdę po mistrzowsku. „Mogłabym mieć takie mieszkanie!”, pomyślała podekscytowana. „Zamiast uchwytu na papier toaletowy mogłabym mieć łańcuch, a zamiast umywalki okrągłą miskę z nierdzewnej stali. Mogłabym mieć żyrandol i wielką szachownicę w ogrodzie, kiedy się go w końcu dorobię. I całe mieszkanie pomaluję na biało, i pozbędę się wszystkiego, co nie jest białe”.

Zachwycona nową wizją mieszkania przebrała się w piżamę, nastawiła budzik na siódmą, zasunęła już naprawione rolety i zalogowała się do swojej skrzynki internetowej. Była wiadomość od Barry'ego: „Dot.: Cool Miami”.

Niecierpliwie kliknęła „Otwórz”.

„Dobre”.

Tylko tyle: „Dobre”. Promieniowała podszytą uczuciem złośliwości dumą.

W nagłym przypływie odwagi kliknęła: „Odpowiedź” i napisała:

Dot.: Dobre.

1. Dzięki, męczyduszo.

2. „Elan” zatrzymuje mnie na kolejny dzień.

3. Chcesz artykuł o niedoszłych gwiazdkach? Dziennie przyjeżdża ich pięćset do LA w nadziei, że im się uda.

Koniec. Olivia.

Wystukała dla „Elan” siedemset pięćdziesiąt słów o promocji kremu do twarzy, po czym pod wpływem impulsu wysłała do nich e-mail z pytaniem, czy nie byliby zainteresowani artykułem o niedoszłych gwiazdkach, podobnie jak artykułem na temat pochopnych sądów o kimś dopiero co poznanym, które mogą okazać się kompletne chybione.

Następnego ranka Olivia wstała i ubrała się niezwykle wcześnie. O pół do ósmej wędrowała już South Shore, z mocnym postanowieniem pozbycia się wszystkich głupkowatych myśli o terrorystycznym alter ego Ferramo i zadbania, by jej policzki pod wpływem porannego spaceru nabrały pięknego, zdrowego kolorytu. Wiatr wiał mocniej niż dotąd; z palm pospadały liście i gałęzie, zaśmiecając ulicę. Jakiś kelner gonił obrus, który uciekał przed nim gnany powiewami wiatru.

Popatrzyła na plażę, gdzie pierwsi miejscowi włóczędzy zaczynali budzić się do życia. Jeden z nich z lubieżnym zachwytem przyglądał się nieświadomym niczego dziewczętom ćwiczącym jogę – było ich siedem i leżąc na plecach, powoli rozchylały i zwierały nogi. Olivia wybrała tę samą drogę, którą przebyła poprzedniego dnia, tłumacząc sobie, że z powrotem wróci taksówką i będzie mieć jeszcze dość czasu, by do śniadania zrobić się na bóstwo.

Zatrzymała się dopiero, gdy dotarła do trawniczka, na którym wczoraj poznała Elsie i Edwarda. Usiadła na betonowym murku i po raz kolejny porażona jego ogromem przyglądała się OceansApart. Dobiegł ją dźwięk gongu, po którym rozległ się jakiś komunikat. Mewa zanurkowała w wodę po wypatrzoną z góry rybę. W powietrzu unosił się zapach typowy dla portu – ropy wymieszanej z rybim odorem i wonią wodorostów. Ciepły wiaterek marszczył powierzchnię wody, a małe spienione fale uderzały o kamienisty brzeg. Na balkonach siedzieli ludzie. Olivia podniosła do oczu lunetkę i zaczęła szukać kabiny Elsie i Edwarda. Znalazła jąna trzecim pokładzie od góry, mniej więcej na środku. Elsie z luźno spiętymi włosami i w białym, podwiewanym przez wiatr szlafroku siedziała na białym wiklinowym krześle. Był tam, również w szlafroku, i Edward, stojący w drzwiach. „Gołąbeczki – pomyślała Olivia – tak słodko razem wyglądają”.