– Bardzo przepraszam – powiedział mężczyzna, wracając do telefonu. – Panna Pixie, czy tak?

– Pixley.

– Oczywiście. Cóż, proszę posłuchać. Nie ma potrzeby martwić się o tę sprawę z narkotykami. Powiadomimy odpowiednie władze. Gdyby miała pani jeszcze jakieś problemy, proszę do nas dzwonić. Czy wolno spytać, dokąd chce się pani dalej udać?

– Dzisiaj mam zamiar polecieć na Popayan, zatrzymać się tam przez kilka dni, a potem być może zamieszkam w hotelu Feramo, Isla Bonita.

– Wspaniale. Zawiadomimy, kogo trzeba, żeby mieli panią na oku. Może w drodze powrotnej wpadłaby pani do nas i powiedziała, jak potoczyły się sprawy?

Kiedy odłożyła słuchawkę, przez chwilę wpatrywała się nie-widzącym wzrokiem przed siebie i zagryzając wargę, myślała intensywnie. Czy gdy wymieniła nazwisko Feramo, w telefonie rzeczywiście rozległo się buczenie, czy też był to tylko kolejny wybryk jej rozbuchanej wyobraźni?

W hotelu recepcjonistka poinformowała ją, że autobus dziesięć minut temu odjechał. Szczęśliwie natknęła się na nową właścicielkę torby od Marca Jacobsa, która powiedziała, że jej mąż chętnie zawiezie Olivię na lotnisko swoją furgonetką. Minęła dobra chwila, zanim wreszcie się pojawił. Gdy z klekotem zajechali przed halę odlotów, była dziesiąta dwadzieścia. Samolot miał planowo odlecieć o dziesiątej.

Kiedy Olivia wpadła na pas startowy, ujrzała, jak dwóch mężczyzn w kombinezonach zaczyna właśnie odciągać trap od samolotu. Ruszyła ku nim biegiem, gorączkowo wymachując ręką. Widząc ją, mężczyźni wybuchli śmiechem i z powrotem podstawili trap. Jeden z nich wbiegł po schodkach przed nią i tak długo walił pięściami w drzwi, aż w końcu ktoś je otworzył. Jej pojawienie się na pokładzie powitane zostało gromkimi okrzykami radości. Współpasażerów z poprzedniego dnia, choć bladych i wyraźnie słabych, dobry humor zdawał się nie opuszczać ani na chwilę. Gdy z ulgą opadła na swój fotel, między rzędami kroczył pilot, witając się z każdym z osobna. Bardzo jej się to spodobało, lecz jedynie do czasu, gdy rozpoznała w nim wczorajszego kompletnie zalanego wąsatego mariachi.

Na lotnisku La Ceiba kupiła bilet na Popayan, po czym pognała do kiosku z gazetami, gdzie jednak poza magazynem „Time” sprzed trzech tygodni żadnej innej zagranicznej prasy nie było. Wzięła więc wydawany w La Ceiba „El Diario” i usiadła ciężko na pomarańczowym plastikowym krzesełku nieopodal wejścia. Zaczęła przerzucać strony w poszukiwaniu wzmianki o OceansApart. Widok mężczyzny, z którym poprzedniego wieczoru tańczyła salsę – tego z poważną miną i krótką tlenioną fryzurą – ucieszył ją odrobinę. Przypominał jej Eminema. Podobnie jak słynny raper paradował z ponurą miną wywrotowca.

Podszedł i usiadł przy niej, podając jej butelkę z wodą mineralną.

– Dzięki – powiedziała, a gdy ich dłonie przelotnie się zetknęły, przeszył ją miły dreszczyk.

– De nada.

Twarz miał prawie zupełnie pozbawioną wyrazu, za to oczy ujmujące, szare i inteligentne.

– Spróbuj się tylko nie wyrzygać – doradził i wstał, kierując się do stoiska z gazetami.

„Skoncentruj się, Olivio”, upomniała się w myślach. „Skoncentruj się. Nie jesteś podróżującą z plecakiem studentką na rocznych wakacjach. Jesteś czołową zagraniczną dziennikarką i być może międzynarodowym szpiegiem mającym do spełnienia misję o znaczeniu globalnym”.

27

POPAYAN, BAY ISLANDS

Ujrzeli zbliżającą się wyspę Popayan i wkrótce zaczęli opadać ponad krystalicznie turkusowym morzem, zmierzając ku bielutkim koralowym plażom i zieleni. Niewielki samolot wylądował z przerażającym hukiem, przez chwilę kołował po niewyłożonym betonem pasie startowym, skręcił w prawo na chybotliwy drewniany mostek, zupełnie nie jak samolot, a dajmy na to zwykły rower, by wreszcie gwałtownie zatrzymać się obok zardzewiałej furgonetki i drewnianego napisu, który głosił: WITAMY NA POPAYAN, PRAWDZIWEJ WYSPIE ROBINSONA CRUSOE DANIELA DEFOE.

Okazało się, że drzwi samolotu nie chcą się otworzyć. Pilot szarpał je od zewnątrz, a od wewnątrz jakiś obszarpany turysta ze spokojną fascynacją wpatrywał się w klamkę, co chwilę szturchaj ąc j ą ostrożnie, j akby miał do czynienia z dżdżownicą. Wreszcie blondyn nie wytrzymał, wstał, odsunął obszarpańca, chwycił klamkę i naparł ramieniem na drzwi, które w końcu stanęły otworem.

– Dzięki, stary – mruknął tępo obdartus.

Ktoś zostawił na siedzeniu angielską gazetę i Olivia skwapliwie ją chwyciła. Kiedy ładowali się na pakę furgonetki, wdychała z rozkoszą powietrze i uszczęśliwiona rozglądała się wokół.


*

Fajnie się jechało na pace furgonetki w towarzystwie wędrujących z plecakami turystów. Przez jakiś czas podskakiwali na piaszczystej drodze, aż wyjechali na główną ulicę West Endu. Wyglądała jak skrzyżowanie westernu z głębokim Południem. Domy były drewniane, z werandami, na których stały huśtawki albo zniszczone, lecz chyba wygodne kanapy. Ulicą dreptała starsza dama z trwałą na siwych włosach, ubrana w żółtą koktajlową suknię, chroniąc się przed słońcem pod parasolką, a kilka kroków za nią kroczył niesamowicie przystojny czarnoskóry mężczyzna.

Olivia odwróciła się i ujrzała, że wpatruje się w nią blondyn.

– Gdzie się zatrzymasz? – spytał.

– W pensjonacie panny Ruthie.

– To już jesteś na miejscu – powiedział i nachylił się, by grzmotnąć pięścią w szoferkę. Zauważyła prężące mu się pod koszulą mięśnie. Wyskoczył, pomógł jej wysiąść, zdjął z paki jej torbę i po drewnianych schodach zaniósł na werandę. – Proszę bardzo – rzekł i wyciągnął rękę. – Morton C.

– Dzięki. Rachel.

– Będzie ci tu dobrze – rzucił przez ramię, wskakując na pakę. – Do zobaczenia w Wiadrze Krwi.

Gdy Olivia stukała w pomalowane na żółto drzwi, spadły pierwsze duże krople deszczu. Z domu dochodził ciepły zapach pieczonego ciasta. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich malusieńka staruszka. Miała jasną skórę, skręcone w loki rudozłote włosy, a na sobie fartuch. Olivia nagle odniosła wrażenie, że trafiła do bajki i w środku spotka gromadkę krasnali w czerwonych czapeczkach.

– Czymże mogę pani służyć? – Starsza pani mówiła z silnym irlandzkim akcentem. Może opowieści o irlandzkich piratach były prawdziwe.

– Zastanawiałam się, czy nie znalazłaby pani dla mnie pokoju na kilka dni.

– Ależ jak najbardziej – powiedziała panna Ruthie. – Proszę wejść i rozgościć się. Zaraz podam śniadanie.

Olivia była niemal pewna, że lada moment wyskoczy skądś krasnal, by zaoferować jej pomoc w niesieniu walizki.

Kuchnia była cała w drewnie i – jak w latach pięćdziesiątych – pomalowana na żółto i jasnozielono. Olivia usiadła przy kuchennym stole i słuchając dudnienia deszczu o dach, myślała sobie, że o domowej atmosferze stanowi nie budynek, lecz zamieszkujący go ludzie. Była całkowicie pewna, że panna Ruthie nawet minimalistyczny apartament Feramo w Miami błyskawicznie przemieniłaby w chatkę Królewny Śnieżki lub mały domek na prerii.

Śniadanie składające się z odsmażanej fasolki i kukurydzianego chleba zjadła na talerzu z dwoma niebieskimi paskami, który przywodził jej na myśl dzieciństwo. Panna Ruthie poinformowała ją, że ma wolne dwa pokoje, obydwa z widokiem na morze. Jeden znajdował się na pierwszym piętrze, drugi natomiast – okazało się, że to apartament! – na najwyższym. Nocleg w pierwszym kosztował równowartość pięciu dolarów, w apartamencie piętnastu. Olivia zdecydowała się na apartament. Miał ukośny sufit, zadaszony balkon i rozciągał się z niego widok na trzy strony. Przypominał mały drewniany domek na końcu mola. Łóżko było żelazne, a ściany w łazience pokrywały tapety z powtarzającym się motywem „I love you I love you I love you”. Co najważniejsze, papier toaletowy zwinięty był wręcz idealnie.

Panna Ruthie przyniosła jej filiżankę rozpuszczalnej kawy i kawałek piernika.

– Później pójdzie pani nurkować, prawda? – spytała.

– Nie, od razu – odparła Olivia. – Jak tylko się rozpakuję.

– Niech pani idzie do Rika. On się panią zaopiekuje.

– Gdzie to jest?

Panna Ruthie tylko spojrzała na nią jak na kogoś niespełna rozumu.

Olivia wyniosła kawę i piernik na balkon, po czym z gazetą rozłożyła się na wypłowiałym kwiecistym leżaku. Na pierwszej stronie ujrzała tytuł: Powiązania Al-Kaidy z wybuchem w Algeciras. Zaczęła czytać, lecz jednostajny szum deszczu uderzającego o spokojne wody zatoki wkrótce ją uśpił.

28

Dwadzieścia metrów pod powierzchnią wody człowiek ma wrażenie, że śni albo znajduje się na innej planecie. Olivia, w czerwonym kostiumie i pełnym osprzęcie nurka, znajdowała się na krawędzi urwiska, pionowej skały opadającej trzysta metrów w otchłań. Wystarczyło się z niej rzucić i wywijając salta, opadać swobodnie. Płynęła za pomarańczową rybą najeżkokształtną. Była prześliczna, jaskrawopomarańczowa, w kształcie piłki i miała wielkie okrągłe oczy z ciemnorudymi rzęsami, zupełnie jak z kreskówki Disneya. Nagle nie wiadomo skąd pojawiła się ławica niesamowitych niebieskich i zielonych rybek. Olivii towarzyszył Dwayne, szczupły dwudziestodwulatek o długich jak u hippisa włosach. Złączył kilka razy zaciśnięte pięści, przypominając jej, że ma sprawdzić powietrze. Podniosła do góry zawór. Byli pod wodą już od pięćdziesięciu minut, a jej wydawało się, że upłynęło dopiero pięć. Spojrzała w górę na skąpaną w słońcu powierzchnię morza. Zaszokowało ją, że jest tak daleko w dole; czuła się zupełnie bezpiecznie. Musiała tylko pamiętać, by nie wpaść w panikę i oddychać.

Niechętnie zaczęła się wznosić, podążając za chudą syl-wetkaDwayne'a z falującą leniwie grzywą długich włosów. Nie spieszyła się, krótkimi gwałtownymi seriami uwalniając gromadzące się w kamizelce powietrze. Wychynęła na powierzchnię i oszołomiona spojrzała na inny świat: jaskrawe słońce, błękitne niebo, ciągnący się wzdłuż zaskakująco bliskiego brzegu szereg wesołych drewnianych domków. Tam, pod wodą, wydawało jej się, że zanurzyła się w niezmierzoną otchłań, miliony kilometrów od cywilizacji, a teraz woda była tak płytka, że niemal mogła w niej stanąć.