– Słyszał pan, że Manchester wygrał puchar? – spytała, sadowiąc się na tylnym siedzeniu.

Gdy samochód wyjeżdżał z parkingu, czekała, aż zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami Abdul odpowie: „Proszę mi o tym nie wspominać, bo ja kibicuję Arsenałowi”. On jednak milczał.

Odrobinę się zaniepokoiła.

– Jak daleko jest do hotelu? – spytała.

Wciąż jeszcze było ciemno. Przejeżdżali obok pordzewiałych bud. Na poboczach widziała śpiących ludzi, grzebiące w śmieciach bezdomne psy i koty. Hilton znajdował się w pobliżu morza i portu, lecz oni najwyraźniej zmierzali w stronę wzgórz.

– Czy to aby na pewno droga do Hiltona? – odważyła się spytać.

– Nie – odparł Abdul Obeid i spojrzał na nią straszliwym wzrokiem. – A teraz masz siedzieć cicho.

Sześćdziesiąt kilometrów na wschód, na Morzu Czerwonym, w połowie drogi między Port Sudan i Mekką, na pokładzie lotniskowca USS Condor połączone siły amerykańskich, brytyjskich i francuskich służb specjalnych gorączkowo śledziły miejsca pobytu Zacchariasa Attafa i agentki Olivii Joules.

Pod pokładem USS Ardeche, Scott Rich z twarzą pozbawioną wyrazu wpatrywał się w małe czerwone światełko na ekranie. Nacisnął guzik i nachylił się nad mikrofonem.

– Ardeche do Condora. Mamy problem. Agent Obeid nie stawił się na lotnisku. Agentka Joules jedzie z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę na południowy wschód, w stronę wzgórz. Siły lądowe muszą wkroczyć. Powtarzam: siły lądowe muszą wkroczyć.

Według obliczeń Olivii znajdowali się jakieś sześćdziesiąt kilometrów na południe od Port Sudan, w głębi lądu, podążając obok wzgórz, które biegły równolegle do morza. Opuścili drogę już jakiś czas temu i teraz jechali po nierównym terenie, który z lewej strony wznosił się ostro. W powietrzu pachniało pustynią. Kilka razy spróbowała wydostać z torby choć jeden element uzbrojenia, w jaki ją wyposażyli, aż w końcu przyłapał ją na tym Abdul i przerzucił torbę na tył samochodu, zastanawiała się, czy spróbować zabić, albo przynajmniej oszołomić kierowcę, uznała jednak, że korzyść z tego byłaby raczej niewielka. Niech ją już lepiej doprowadzą do Feramo, pod warunkiem oczywiście, że taki był cel ich podróży. Scott Rich podąży jej śladem.

Pojazd zatrzymał się ze zgrzytem. Abdul otworzył drzwi i bezceremonialnie wyciągnął ją na zewnątrz. Kierowca wyjął torbę i cisnął ją na ziemię, po czym to samo zrobił z dywanem, który wylądował z ciężkim stukotem.

– Abdul, czemu to robisz? – spytała.

– Ja nie jestem Abdul.

– W takim razie gdzie on jest?

– W dywanie – odparł i razem z kierowcą wsiadł do samochodu, zatrzaskując za sobą drzwiczki. – Pan Feramo spotka się z tobą tutaj, jeśli uzna to za stosowne.

– Zaczekajcie! – krzyknęła Olivia, z przerażeniem spoglądając na dywan. – Zaczekajcie! Chcecie mnie tu zostawić z trupem?

W odpowiedzi samochód zaczął nawracać i po dramatycznie wykonanym skręcie przy zaciągniętym hamulcu ręcznym, z rykiem odjechał tam, skąd przybył. Gdyby miała broń, mogłaby im przestrzelić opony. Ponieważ jednak nie miała, pozostawało jej jedynie opaść na torbę i patrzeć, jak tylne światła znikają w oddali, a hałas silnika stopniowo milknie. W przerażającej ciszy pustyni rozległ się wrzask hieny. Spojrzała na zegarek. Według czasu lokalnego było pół do czwartej. Za godzinę wstanie świt, a po nim nastąpi dwanaście godzin niemiłosiernie słonecznego afrykańskiego żaru. Musi wziąć się do roboty.


*

Gdy za jej plecami spoza czerwonych skał wypełzły pierwsze promienie słońca, Olivia ze znużeniem oceniła efekty swojej ciężkiej pracy. Abdul leżał pochowany pod cienką warstwą piachu. Początkowo w miejscu, gdzie znajdowała się jego głowa, umieściła zrobiony z patyków krzyż, bo uznała, że tak powinien wyglądać grób. Po chwili jednak uświadomiła sobie, że w tej części świata to ogromne faux pas, i zamieniła krzyż na półksiężyc ułożony z kamieni. Nie do końca była pewna, czy postąpiła właściwie, ale lepsze to niż nic.

Swoje rzeczy przetransportowała najdalej jak mogła, by uciec przed smrodem i atmosferą śmierci. Rozpostarła sarong na dwóch głazach, zyskując w ten sposób schronienie przed słońcem. Pod nim, na kamienistej ziemi rozłożyła plastikowe prześcieradło, na nim zaś z torby i zwiniętej bluzy skonstruowała sobie siedzisko. Obok rozpaliła maleńkie ognisko. Zajmowała się właśnie zbudowanym przez siebie punktem poboru wody: nad wykopaną w ziemi dziurą umieściła plastikowy worek, obciążając jego środek kamieniami. Uniosła go, delikatnie strząsając ostatnie krople wody, po czym spod spodu wyjęła puszkę na zestaw umożliwiający przetrwanie. Na dnie miała jakieś półtora centymetra wody. Wypiła ją powolutku, czując, jak rozpiera ją duma. Z tym, co zawierała jej torba, mogła tu przeżyć całe dnie. Nagle w oddali usłyszała tętent kopyt. Zerwała się na nogi, pognała pod zadaszenie i zaczęła gorączkowo przeszukiwać torbę. W końcu na samym dnie znalazła swoją lunetkę. Spoglądając przez nią, rozpoznała sylwetki dwóch, może trzech jeźdźców w kolorowych strojach. Raszida, nie Bedża.

„Oby to był Feramo”, modliła się w duchu. „Mam nadzieję, że jedzie tu po mnie. Oby to był on”.

Szybko przeczesała szczotką włosy i sprawdziła swój bagaż. W obawie, że mogą jej zabrać zestaw obronny, możliwie jak najwięcej sprzętu postanowiła ukryć na sobie – w miseczkach stanika, w podszewce kapelusza oraz w kieszeniach koszuli i spodni. Urządzenia najbardziej niezbędne – sztylet i strzykawkę ze środkiem usypiającym – miała w staniku zamiast fiszbinu. W kwiatuszku na środku schowana była jeszcze jedna okrągła piła, w miseczkach ukryła miniaturowy aparat cyfrowy, rozpylacz gazu w postaci puszku do pudru, wodoodporną zapalniczkę i balsam do ust, który tak naprawdę był oślepiającą lampą błyskową.

Zjadła jeden batonik muesli, dwa inne wepchnęła w spodnie i sprawdziła zawartość torebeczki przypiętej do paska: latarkę, szwajcarski nóż wojskowy, kompas. Błyskawicznie zlikwidowała punkt poboru wody, przepakowała zestaw umożliwiający przetrwanie i wcisnęła do torebeczki wraz z plastikowym workiem.

W miarę jak tętent zbliżał się coraz bardziej, skupiła się na tym, czego się nauczyła: nie tracić ducha, szukając we wszystkim dobrych stron; gotując się na najgorsze, myśleć jasno i logicznie i zapewniać stały dopływ adrenaliny. Nagle rozległ się strzał. Nie rozglądając się, bez namysłu padła i przywarła płasko do ziemi.

51

Minęła dziewiąta rano i upał nie dawał się jeszcze zbytnio we znaki. W gładkiej jak lustro, błękitnej wodzie Morza Czerwonego odbijały się ceglaste skały ciągnące się wzdłuż brzegu. W centrum dowodzenia USS Ardeche, wypełnionym smakowitym zapachem smażonego boczku dochodzącym z kambuza, przy biurku siedział zgarbiony Scott Rich, słuchając raportu Hackforda Litvaka, szefa amerykańskich operacji militarnych, którego lekko sepleniący głos rozlegał się z głośnika.

– W ciągu ostatnich czterech godzin nie zaobserwowaliśmy żadnych ruchów. Szansa na odnalezienie jej żywej gwałtownie maleje. Co o tym sądzisz, Rich?

– Potwierdzam. Według wszelkiego prawdopodobieństwa już nie żyje – powiedział Rich, nie zmieniając pozycji.

– Och, do cholery, nie dramatyzuj! – ryknął swoim kabotyńskim głosem Widgett. – Nie żyje? Jest dopiero dziewiąta rano. Nigdy nie lubiła wcześnie wstawać. Pewnie śpi jak zabita z jakimś Bedża.

Scott Rich wyprostował się, wyraźnie się ożywiając.

– Ten GPS jest niesamowicie czuły. Reaguje nawet na ruchy w czasie snu, może wyłapać oddech.

– Tra-la-la. Dasz sobie głowę uciąć, że to cholerstwo się nie zepsuło?

– Panie profesorze – zaskrzypiał głos Hackforda Litvaka. – W listopadzie 2001 roku brytyjskie, czyli wasze, służby bezpieczeństwa zrugały nas – delikatnie mówiąc – że zbyt późno zareagowaliśmy na doniesienia wywiadu, jakoby podobno Bin Laden ukrywał się w jaskiniach południowego Afganistanu.

– I miały świętą rację – powiedział Widgett. – Banda cholernych idiotów. Nasi byli gotowi, żeby wkroczyć do akcji, ale nie, skądże, wy musieliście zrobić to osobiście. No i kiedy udało wam się wreszcie uzgodnić, kto tego zaszczytu dostąpi, po Bin Ladenie nie było już śladu.

– I dlatego właśnie tym razem chcemy działać natychmiast.

– Jak się to ładnie mówi? – odezwał się cicho Scott przez prywatny kanał Widgetta. – Przyganiał kocioł garnkowi?

– Och, siedź cicho.

– Panie profesorze? – niecierpliwił się Litvak.

– Tak, tak, słyszałem. Teraz mamy do czynienia ze zgoła inną sytuacją. Mamy w terenie agenta, któremu nasz cel ufa i z którym umówił się na randkę. Dzięki niej mamy szansę nie tylko go znaleźć, ale i dowiedzieć się, co knuje. Jak wpadnie tam wasza banda i zacznie strzelać do wszystkiego, co się rusza, boję się, i to dosłownie, że nie wskóramy nic. Zaczekajcie jeszcze. Dajcie jej szansę.

– Chcesz powiedzieć, że mamy dać szansę martwej agentce?

– Jezu Chryste, Litvak, gadasz jak automat.

– Rich, co ty o tym sądzisz? – spytał Litvak.

Scott Rich zamrugał. Nie pamiętał już, kiedy paraliżowały go uczucia, uniemożliwiając obiektywną ocenę sytuacji. Nachylił się i z ręką na przełączniku mikrofonu zastanawiał się przez chwilę.

– Sir, uważam, że powinien pan skierować do jaskiń Suakin oddział Fok – powiedział. – I wysłać tajnych agentów na wzgórza, żeby jak najszybciej odnaleźli GPS – sekunda wahania – i ciało.

– Rany boskie – jęknęła Olivia. – Zgubiłam kolczyk.

Trzymając się za małżowinę, w której powinien tkwić kolczyk, ściągnęła wodze i gwałtownie zatrzymała swojego rumaka. Przerażona patrzyła na piasek pod jego kopytami.

Jadący za nią Raszida zwolnił nieco i krzyknął do swego towarzysza, by się zatrzymał.

– Co jest? – spytał, podjeżdżając do Olivii.

– Zgubiłam kolczyk – powiedziała, pokazując wpierw na jedno ucho, a potem na drugie, żeby łatwiej było mu zrozumieć.