– Och. – Arab autentycznie się zmartwił. – Chcesz poszukać?

Drugi Raszida, ten, który dotąd jechał z przodu, zawrócił konia i zbliżał się do nich stępa. Olivia tymczasem, wraz z pierwszym Raszidą spoglądała na rozciągający się za nimi piach i busz, przez który jechali od pięciu godzin.

– Wątpię, żebyśmy go znaleźli – powiedziała.

– Chyba nie – zgodził się z nią Arab. – Dużo pieniędzy kosztował?

– Tak. – Kiwnęła głową bardzo zdecydowanie. Nagle zmarszczyła czoło. O Boże. Prawdziwa tragedia. GPS kosztował bardzo, ale to bardzo dużo pieniędzy. Nie będą z tego powodu szczęśliwi. No i bez niego nie uda im się jej znaleźć.

Zastanowiła się chwilę. Istniała szansa, że uda jej się włączyć nadajnik w krótkofalówce. Co prawda, zgodnie z rozkazem miała nie marnować baterii, a krótkofalówki używać jedynie do przekazania ważnej wiadomości, czyż jednak to nie kwalifikowało się jako taka? Jej torbę zabrał na swojego konia drugi Raszida, ten groźniejszy, w czerwonej szacie i czarnym turbanie. On był Złym Raszidą Gliniarzem. Dobry Raszida Gliniarz, choć wyglądał nie mniej groźnie, w rzeczywistości okazał się całkiem milusi.

– Muhammad! – krzyknęła. Odwrócili się obaj. Niestety, mieli tak samo na imię. – Czy mogłabym zajrzeć do swojej torby? – spytała, gestem wskazując na zad konia Złego Raszidy Gliniarza. – Muszę coś stamtąd wyjąć.

Patrzył na nią przez chwilę, wściekle rozdymając nozdrza.

– Nie! – powiedział, zawracając konia. – My jechać.

Dźgnął wierzchowca piętami, strzelił z bata i ruszył z kopyta, co widząc, pozostałe dwa konie zarżały podniecone i jak strzała pomknęły za nim.

Jak dotąd kontakty Olivii z wyższą szkołą końskiej jazdy ograniczone były do sporadycznych dwuminutowych przejażdżek, dlatego teraz wewnętrzne strony jej ud były tak poobijane, że nie wyobrażała sobie, by długo jeszcze mogła wytrzymać. Wypróbowała każdąz pozycji, jaka tylko przyszła jej do głowy: na stojąco, na siedząco, balansując w przód i w tył zgodnie z ruchami konia, unosząc się i opadając wraz z nim, w efekcie jednak poobijała się tylko z każdej możliwej strony, tak że nie było na jej nogach miejsca, które by nie bolało. Obydwaj Muhamma-dzi, niczym wielbłądy, najwyraźniej nie odczuwali ani głodu, ani pragnienia. Ona sama od wschodu słońca zdążyła zjeść trzy batoniki muesli. Lecz jakby na przekór temu wszystkiemu, miała wrażenie, że oto przeżywa wspaniałą przygodę. W jakiej innej sytuacji miałaby szansę galopować przez Saharę w towarzystwie dwóch Raszidów, bez przewodników, wycieczkowych jeepów, towarzystwa otyłych Niemców i ludzi wciskających jej tandetne pamiątki lub domagających się zapłaty za dwuminutowy pokaz tańca.

Nadszedł jednak moment, gdy Zły Raszida Gliniarz kazał im się zatrzymać. Sam wolno ruszył naprzód i po chwili zniknął za grupką skał. Kiedy wrócił, polecił Olivii zsiąść z konia i zasłonił jej oczy szorstką, cuchnącą szmatą.

Tymczasem na USS Ardeche Scott Rich kierował akcją, której celem było odnalezienie nadajnika GPS. Trzech agentów, ubranych jak Bedża, konno zbliżało się do niego z różnych stron. W pewnym momencie włączyła się linia, na której kontaktował się z nim Widgett, stacjonujący w Anglii.

– Rich?

– Słucham? – spytał Scott Rich, groźnie przymykając powieki.

– Agentka Steele, Suraya?

– Co z nią?

– Pracuje dla Feramo.

– Skąd wiadomo?

– Wątpliwe źródło w Tegucigalpa. Zgarnięty z innego powodu. Biedny półgłówek zasłaniał się immunitetem politycznym, twierdząc, że pracuje dla nas. Powiedział, że podłożył opakowanie białego proszku w pokoju Joules, rzekomo z naszego polecenia, po czym zawiadomił lokalną policję. Ludzie z konsulatu kazali swoim miejscowym agentom pójść tym śladem i trafili prosto do Surayi Steele.

– Gdzie ona teraz jest?

– W areszcie. Przesłuchiwana. Zdaje się, że wczoraj późnym wieczorem rozmawiała z Feramo. Może to i lepiej? – powiedział Widgett. – Raz dwa załatwili agentkę Joules, w związku z czym Feramo nie zdążył dostać jej w swoje, no wiesz, łapy…

Scott Rich walnął pięścią w przełącznik, nie dając Widgettowi skończyć.

Ostatni etap podróży Olivia przebyła uczepiona pleców Dobrego Raszidy Gliniarza, siedząc za nim na koniu. Kiedy z płaskiej piaszczystej pustyni wjechali między wzgórza, droga zrobiła się stroma, usiana skałami. Jadąca na własnym koniu Olivia z zawiązanymi oczami stała się zagrożeniem tak dla siebie samej, jak i wszystkich wokół. Dobry Raszida Gliniarz naprawdę był kochany, łagodnie dodawał jej otuchy, mówiąc, że pan Feramo czeka, by ją powitać, że wszystko będzie dobrze i na miejscu czekają ją same przyjemności.

Wspominając to później, Olivia uświadomiła sobie, że nawet wtedy nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji, w jakiej się znalazła. Gdyby nie upajała się tak atmosferą przygody, być może starałaby się bardziej zaskarbić sobie przychylność Dobrego Raszidy, mocniej ściskając go w pasie, bardziej tuląc się do jego pleców. Mogłaby też spróbować go przekupić, mamiąc wizją wspaniałych dóbr doczesnych, które zapewniłyby mu złote monety z paska od D &C. Ale była otumaniona gorącem i zmianą czasu, a poza tym podekscytowana i pełna optymizmu. Spodziewała się gorącego przywitania u kresu podróży: oczami wyobraźni widziała oczekującego Feramo z butelką zmrożonego szampana i przygotowaną na jej cześć beduińską fetę – na przykład ucztę przy płonących pochodniach, okraszoną tańcami, ryżem na sypko i trzema wybornymi gatunkami francuskiego wina wśród rozstawionych na pustyni namiotów, jak żywcem wyjętych z broszury wakacyjnej.

Gdy poczuła, że słońce zachodzi, odetchnęła z ulgą. Kiedy podróż wreszcie dobiegła końca i Dobry Raszida Gliniarz pomógł jej zsiąść z konia, nie posiadała się z radości, mimo że ledwo mogła się wyprostować i ustać na obolałych nogach. Usłyszała głosy kobiet i mężczyzn. Poczuła zapach piżma i jakaś kobieca dłoń ujęła ją za rękę. Dłoń pociągnęła ją, ruszyła więc naprzód. Na ramieniu czuła dotyk miękkiego materiału. Kładąc jej dłoń na karku, kobieta dała Olivii do zrozumienia, że musi pochylić głowę, bo właśnie zahaczyła nią o skałę. Inne ręce popychały ją od tyłu. Znalazła się w wąskim przejściu, najeżonym ostrymi skałami. Stąpała niepewnie, czując, jak teren ostro się obniża. Mimo zasłoniętych oczu wiedziała, że wokół panuje ciemność. Powietrze było chłodne i wilgotne, cuchnące stęchlizną. Kobieta zdjęła rękę z karku Olivii. Prostując się, Olivia usłyszała oddalające się lekkie kroki. Dopiero kiedy dobiegł ją chrzęst i hurkot przesuwanego za jej plecami czegoś bardzo ciężkiego, w pełni zrozumiała grozę sytuacji.

Po raz pierwszy w życiu na nic zdały się powtarzane w myślach zasady: „Zatrzymać się, oddychać, myśleć”. Jej torbę mieli Muhammadzi. Zaczęła krzyczeć, próbując zerwać z oczu zasłonę, a wtedy jakaś dłoń chwyciła ją z całej siły za twarz i pchnęła na skały. Tkwiła w pułapce, bez jedzenia i wody, za towarzysza mając szaleńca.

52

„Cóż, przynajmniej nie jestem tu sama”, pomyślała, starając się dostrzec jasne strony ponurej poza tym sytuacji. Próbowała podnieść się z kurzu, jednocześnie językiem sprawdzając, czy ma na miejscu wszystkie zęby. Znowu spróbowała ściągnąć z oczu zasłonę.

– Zostaw to!

Serce zaczęło walić jej jak oszalałe, a oddech stał się krótki i gwałtowny. To był głos Feramo, choć brzmiał dziwnie obco.

– Pierre? – zapytała, usiłując usiąść.

– Putain! - wrzasnął przeraźliwie. – Salope.

Uderzył ją w twarz.

Tego było już za wiele.

– Au! – jęknęła i ściągnąwszy z oczu szmatę, wściekła popatrzyła w ciemność. – Co ty najlepszego robisz? Co się z tobą dzieje? Jak śmiesz? A gdybym tak ja ciebie uderzyła?

Z kieszeni spodni wyszarpnęła szpilkę do kapelusza i gdy już prawie udało jej się wstać, świsnął bat i poczuła jego smagnięcie na ramieniu.

– Przestań! – wrzasnęła i rzuciła się na majaczącą w ciemnościach postać.

Wbiła w ciało szpilkę, chwyciła bat i odsunęła się nieco. Jej oczy zdążyły już przywyknąć do panującego tu mroku. Przed nią siedział w kucki Feramo w kolorowych szatach Raszidów. Wyraz twarzy miał potworny, usta wykrzywione, w oczach szaleństwo.

– Mój Boże, co ci jest? – niespodziewanie dla samej siebie zapytała łagodnie. Gdy znalazła się blisko kogoś, nigdy nie potrafiła zapomnieć, że nawet najgorszy potwór jest mimo wszystko człowiekiem. – Stało się coś? Wyglądasz koszmarnie.

Wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła jego twarzy. Gładząc go po policzku, wyczuła, że zaczyna się uspokajać. Ujął jej dłoń, przybliżył do ust i zaczął ssać.

– Och, Pierre – powiedziała po dłuższej chwili. – Starczy tego chyba. Pierre? Pierre? Przestań! Co ty wyprawiasz?

Wyszarpnęła palec z jego ust i z ulgą zaczęła masować sobie dłoń.

Wyraz twarzy Feramo zmienił się nie do poznania. Wstał i nachylając się nad nią groźnie, zerwał jej z szyi malutki szafirowo-diamentowy krzyżyk i cisnął go na ziemię.

– Kładź się, kładź się płasko, twarzą do ziemi. Ręce do tyłu.

Związał ją sznurem. Usłyszała jakieś pipanie.

– Siadaj.

Przesuwał wzdłuż jej ciała plastikową rurką wykrywacza. Zabrał jej szpilkę do kapelusza, pasek i torebkę, w której miała latarkę i zestaw umożliwiający przetrwanie. Następnie zerwał jej z ucha jedyny pozostały kolczyk, ten z tabletką cyjanku, i zdjął z palca pierścionek, ciskając nim o ziemię. Potem złapał jąza bluzkę i szarpnął, tak że okrągłe guziki-piły poobrywały się i poturlały we wszystkich kierunkach.

– Gdzie jest GPS?

– Co?

– GPS. Urządzenie namierzające. Za pomocą którego twoi ludzie mogli cię śledzić? Nie udawaj niewiniątka. Zdradziłaś mnie.

Cofnęła się przestraszona. Skąd o tym wiedział?

– Twój błąd, Olivio – powiedział – polegał na tym, że uwierzyłaś, iż wszystkie piękne kobiety są równie podstępne i nieszczere jak ty.

Suraya. To musiała być ona. Tajna suka: tajna podwójna agentka.