Kiedy Adam zasypia, podnoszę się i włączam komputer. Zabieram się do pracy dla Artura. Cyfry skaczą mi przed oczami. O trzeciej muszę skończyć, bo za często się mylę. Słyszę trzaśnięcie drzwi i podskakuję. Adam staje przede mną nieprzytomny, przeciera oczy.

– Czyś ty zwariowała?

Uśmiecham się.

– Nie mogłam spać. Wena mnie dopadła.

Wyłączam komputer i zasypiam jak zabita. Muszę to tylko dobrze zorganizować. I nie dopuścić, żeby Adam zobaczył wyciągi z banku.

Musisz coś ze sobą zrobić

No i doszło do tego, że sam Adaśko powiedział do mnie:

– Ty coś wreszcie musisz ze sobą zrobić!

Jęknęłam, ponieważ kazał mi spojrzeć w niebo. Spróbujcie spojrzeć w niebo, gdy coś wam się stanie w szyję! To niemożliwe. Nie wiem, dlaczego akurat ze wszystkich osób, które znam, tylko ja mam coś z szyją. Może dlatego, że spędzam długie godziny przy komputerze, zamiast na przykład na grze w tenisa. Codziennie. Niezależnie od pory roku. Jasne, że wolałabym grać w tenisa niż siedzieć przed ekranem! Pocieszam się, że inni mają jeszcze gorzej. Na przykład moja koleżanka ze znajomej redakcji. Wszystkie gry im wykasował naczelny. Czy naczelny nie ma nic lepszego do roboty?

Adaśko wysłał mnie do lekarza. No, ale w każdym razie okazało się, że mam zwyrodniałe kręgi. Najpierw zwyrodniali mężczyźni, potem zwyrodniałe kręgi.

Adam przyjechał wczoraj z książką, bardzo pouczającą lekturą o kręgosłupie. Tłustym drukiem stało tam na okładce jak byk: Kluczem do zdrowia kręgosłupa jest jego pełna ruchomość. Siedzący tryb pracy powoduje, że kręgosłup traci swoją elastyczność. I tak dalej. A w środku wykaz ćwiczeń. Trudno. Postanowiłam ćwiczyć. Bez kasety, z książką w ręku. Ruch to zdrowie. Bardzo proszę. Po dziewięciu godzinach spędzonych przed komputerem muszę o siebie zadbać.

Ubrana w dres położyłam się na podłodze w pozycji wyjściowej. Leżę “na prawym boku, głowa na prawej ręce zgiętej w łokciu. Lewa dłoń oparta swobodnie o podłoże na wysokości brzucha”. Czemu nie? Nogi zgięte w kolanach. “Podnosimy złączone stopami nogi w górę, z jednoczesnym skrętem bioder”. Mogę to zrobić. Bardzo proszę. Nic łatwiejszego. Podnoszę.

Wtedy wpada na mnie Borys, który myśli, że jak ja leżę na podłodze, to robię to wyłącznie dla jego przyjemności, żeby się zabawić. Szczeka. Warczy. Łapie mnie za złączone stopami nogi. Podbiega i cofa się. Skacze! W życiu nie był bardziej zadowolony! Wstaję i wyrzucam go do przedpokoju. Kładę się na ziemi, na prawym boku, głowa leży na prawej, zgiętej w łokciu ręce. Pies w przedpokoju wyje. Wyje rozpaczliwie i drapie w drzwi. Podnoszę się. Rzuca się na mnie, jakby mnie rok nie widział. Przysiada. Próbuję rozsądnie przemówić mu do rozumu. Tańczy dookoła i szarpie moją nogawkę od dresu. Próbuję mu wytłumaczyć, że muszę ćwiczyć i żeby spokojnie się położył. Kładzie się spokojnie, wchodzę do pokoju, kładę się na prawym boku, głowa leży na prawej, zgiętej w łokciu ręce. Pies wyje. Nie zwracam na niego uwagi. Pies wyje. Podnoszę nogi.

– Judyta! – To krzyk z ogrodu.

Podnoszę się i otwieram drzwi na taras, Borys radosny jak skowronek wybiega. Przy płocie stoi Ula.

– Co ty robisz z tym psem?

Stosowniej byłoby zapytać, co pies robi ze mną. Borys stoi przy płocie i macha ogonem. Przepraszam za Borysa. Może jak się wybiega, da mi poćwiczyć.

Borys wchodzi cały do oczka wodnego i zaczyna się taplać. Nigdy tego nie robi, bo nie wolno! Wybiegam, krzyczę, ale już jest za późno. Borys utytłany po uszy wyciera się koło marcinków, akurat tam, gdzie jest sympatyczna glina. Drę się na niego i Borys w końcu łaskawie zauważa, czego od niego chcę. Otwieram szeroko drzwi i wracam do gimnastyki. Borys wbiegł przede mną i całe błoto wytarł w dywan, na którym zamierzałam się mimo wszystko położyć i zgięty łokieć podłożyć i tak dalej.

Wsadziłam psa do wanny i wykąpałam. Przez półtorej godziny szorowałam łazienkę. Przez piętnaście minut walczyłam z zapaćkanym dywanem za pomocą płynu do prania dywanów. Zostały plamy. “Niezrównany na dywany”. Dywan jest wilgotny, choć instrukcja mówi, że będzie suchy. Po godzinie sprawdzam. Nie jest. Potwornie boli mnie kręgosłup od dźwigania Borysa, plecy od szorowania łazienki i kolana od klęczenia na dywanie i czyszczenia plam.

Nie zrezygnuję! O nie! Nie tym razem! Nie, gdy chodzi o zdrowie. Ale najpierw muszę odpocząć, a poza tym bardzo chce mi się pić. Robię herbatę, przynoszę miednicę z gorącą wodą, włączam telewizor i wkładam nogi do miednicy. Bosko! Tylko troszkę odpocznę i zaraz zabieram się do gimnastyki kręgosłupa, który nie rozruszany grozi kalectwem.

Wtedy dzwoni Moja Mama i pyta, co słychać. Następnie pyta, dlaczego kąpię psa, skoro mam kłopot z kręgosłupem. Wylewam wodę z miednicy i idę do łóżka. Nigdzie nie było napisane, że nie można ćwiczyć w łóżku. Kładę się na prawym boku, prawą rękę zgiętą w łokciu podkładam pod głowę. Teraz trzeba tylko podnosić nogi złączone stopami.

Budzę się nad ranem. Zimno. Prawą rękę mam w dalszym ciągu pod głową. Kompletnie zdrętwiałą. Jest wpół do piątej. W pokoju śmierdzi mokrym psem. Światła zapalone. Na sekretarce cztery wiadomości, trzy od Adama. Że nie wróci, program się przedłuża, jedzie prosto z radia do pracy.

Boli mnie szyja, plecy, nogi, ręka i zaczyna mi pękać głowa. Wpuszczam do domu Zaraza i Potema, bo koty siedzą zdezorientowane na parapecie, gaszę światło i przykrywam się po uszy kołdrą. Nawet nie myję zębów.

Posprzątałam mieszkanie. Jak będę wracać o siódmej, na pewno nie będę miała siły na porządki. Przedpokój jest calutki upaprany czerwonawo- brudnawą ziemią. Buty Adama musiałam wrzucić do pralki, utytłane jak, nie przymierzając, pies Borys niedawno. Wzięłam zastępstwo za koleżankę, która jest na urlopie. Przez dwa tygodnie będę musiała dzień w dzień jeździć do redakcji i siedzieć tam od rana do wieczora. Ale też dostanę prawie połowę jej pensji. Adamowi powiedziałam, że mnie poprosił Naczelny w ramach obowiązków służbowych i innych poleceń, nad czym głęboko ubolewam.

– Myślałem, że teraz trochę odpoczniemy – powiedział Adam jakoś podejrzanie – nie musimy się martwić o pieniądze, a przecież wiedziałaś, że ten tydzień będę miał luźniejszy.

On myśli, że ja tak specjalnie, żeby nie być z nim. Wcale mi się nie uśmiecha praca od siódmej rano do siódmej wieczór – licząc dojazdy. Właśnie teraz, kiedy kończy się lato, ostatnie ciepłe dni, Tosia wraca niedługo z gór i znowu zacznie się kierat dnia codziennego. Ale w mojej sytuacji tysiąc pięćset złotych jest nie do pogardzenia.

Muszę. Spojrzałam na niego.

– Czy dzieje się coś, o czym nie wiem? – Adam nie spuszczał ze mnie wzroku i poczułam się osaczona.

– A co się ma dziać? – wzruszyłam ramionami. – Wszystko OK, ale przecież nie mogę powiedzieć Naczelnemu, żeby się wypchał.

– Dobra – Adam podniósł się z fotela. – Ale mówiłaś, że zawsze w wakacje jesteś mniej obłożona robotą. To może ja zajmę się tym komputerem dla Szymona…

– Nie! – krzyknęłam. – Poczekaj – dodałam spokojniej – kolega w pracy mi powiedział, że we wrześniu będą specjalne promocje, czekają na początek roku szkolnego – plątałam się w nadziei, że odciągnę uwagę Adama od pustego konta. A jednocześnie czułam przez skórę, że coś wisi w powietrzu. Nie miałam pojęcia co.

Pod koniec września będę miała dwa tysiące. I dwa pożyczy mi ojciec. Zrobię coś, żeby Adam w ogóle nie doszedł na ulicę, gdzie mamy bank.

– Co to za firma? – zapytał.

– Ojej, wiesz, że nie mam głowy do nazw. Ale jutro ci powiem. Wstrzymaj się – powiedziałam, starając się ze wszystkich sił, żeby te słowa zabrzmiały lekko i prawdziwie zarazem.

– Mogę się wstrzymać – powiedział Adam, ale patrzył na mnie w dalszym ciągu dość dziwnie.

Więc poszłam do pokoju i włączyłam komputer.

A potem usłyszałam z ogrodu Uli donośny śmiech Krzysia i głos Adama. No cóż. Sama jestem sobie winna.

Nie wiem, jak wytrzymam w redakcji i jak wytrzymam w kolejce. Nie mogę się schylać i nie mogę kręcić głową. Przyszła Renia. Mam wrażenie, ilekroć z nią rozmawiam, że coś przede mną ukrywa. Ale może jestem przeczulona, może wszędzie węszę niebezpieczeństwo, doświadczona przez Tego od Joli. Ale przecież nie myślę o nim często, a ilekroć widzę Renię, czuję niepokój i boję się o Adama. Renia rozsiadła się w kuchni, w pokoju mam rozłożoną robotę, parzę herbatę. Renia wyciąga i kładzie koło siebie na stole telefon komórkowy. Czerwony. To coś nowego. I okazuje się, że od męża. Nie poszła sobie sama samiutka do jakiegoś punktu sprzedaży, który reklamuje się, że dopłaca ci do wszystkich rozmów, bo jest taki dobry i tak o ciebie dba. Nie. Ona ten telefon dostała od męża. Zacny prezent od męża. Bez powodu, z wielkiej miłości. Troszkę jej pozazdrościłam. Ten od Joli, kiedyś w przeszłości, dużo by dał czasami, żeby mnie nie słyszeć. A jej Artur widać wprost przeciwnie. Bywa. Albo się coś zmieniło na lepsze w ich małżeństwie, albo wprost przeciwnie. Jeśli mężczyzna do późna siedzi w pracy, to znaczy, że nie przepada za domem, nie oszukujmy się.

Siedziała u mnie czterdzieści pięć minut. Zgadnijcie, ile razy zadzwonił? Pięć! Pięć, a to daje średnio jeden telefon na dziewięć minut.

– Z cytryną? – zapytałam, bo właśnie ugotowała się woda.

Bzyyyy, bzyyy, bzyyy.

– Misiu? To ja. Ja cię też. Jestem u Judyty, wpadłam na chwilę. Nie. Niedługo. Ja cię też. No to pa.

Robię herbatę. Czajnik szumi. Spędzam ze stołu koty, kładę dwie maty słomiane, wsypuję cukier do pustej cukierniczki.

– Mów, co słychać, tak dawno cię nie widziałam. – Wciąż się cieszę.

Bzyyy, bzyyy, bzyyy.

– Misiu? No to ja. Pijemy herbatę. Będę niedługo. Ja też tęsknię. Dobrze. Powiem. No to pa.

– Pozdrawia cię – mówi Renia.

Dziękuję, nalewam do szklanki esencji, znajduję dziwnym trafem niedojedzone orzeszki w miodzie i próbuję się skontaktować z Renią.