Był późny ranek i gdy opuszczali międzynarodowe lotnisko, tropikalny, wilgotny upał uderzył ją jak fala. Bernadette żałowała, że nie pomyślała o tym, aby wypytać ojca o mieszkanie na plantacji. Miała nadzieję, że była tam klimatyzacja. Miała także nadzieję, że jej ubranie będzie ciągle wyglądać porządnie, kiedy dojedzie na Te Enata.

Na tę pierwszą konfrontację z Dantonem wybrała bardzo modny biały komplet ze spodniami zrobionymi z mieszanki lnu i sztucznego włókna. Żakiet miał krój koszulowy z luźnymi długimi na trzy-czwarte, zgrabnie wywiniętymi rękawami. Do tego założyła żółtą podkoszulkę bez rękawów i sandałki z białożółtych pasków.

Strój uzupełniał miękki biały kapelusz od słońca, pięknie przybrany żółtym, zwracającym uwagę szalem. Bernadette upięła na karku swoje długie jasne włosy w kok, tak, żeby móc założyć kapelusz trochę na bakier. Chciała wyglądać jak dobrze zorganizowana zdyscyplinowana kobieta, która potrafi się odpowiednio znaleźć w każdej sytuacji. Niedostępna… pod każdym względem.

Jednakże jej plan na pełne dostojeństwa przybycie załamał się, gdy stwierdziła ze odbędzie lot hydroplanem. Stanęła wobec konieczności wsiadania i wysiadania z malutkiej łódki, gdy wchodziła i wychodziła z samolotu. Alain Perdrier wyjaśnił jej, że na Te Enata nie ma pasa startowego. Podróżuje się tam albo łodzią, albo hydroplanem, ale lecieć jest lepiej. Trwa to tylko godzinę.

Bernadette poddała się temu, co nieuniknione. Weszła do rozchybotanej łódki, głęboko wdzięczna losowi, że jej sandałki nie mają wysokich obcasów. Posępnie upierała się przy kapeluszu, gdy pruli przez wodę do samolotu. Bez względu na to, jak niewygodna była ostatnia część podróży, była zdecydowana wznieść się ponad wszystkie przeciwności i zachować przed Dantonem niewzruszony spokój.

Czterdzieści pięć minut później ukazała się wyspa, i kiedy podlecieli bliżej, wyglądała jak przepyszny klejnot w morzu.

Była otoczona krawędzią białej, rozbijającej się o rafy koralowe piany. Wody laguny były opalizująco zielone i w pobliżu brzegu przechodziły w kolor jasnoturkusowy, kontrastujący z bezbarwnym żwirem plaż. Roślinność była żywozielona i tak bujna, że wyglądałaby jak dżungla tropikalna, gdyby nie poruszane wiatrem palmy w pobliżu brzegów.

Bernadette nie dostrzegła żadnych śladów ludzkich osad oprócz kilku dużych chat skupionych w pobliżu długiego mola.

Hydroplan szybko się obniżył i wylądowali na wodach laguny. Ludzkie figurki wybiegły na plażę i spuściły na wodę czółna. Bernadette miała nadzieję, że nie będzie musiała wsiadać do żadnego z nich, aby dostać się na ląd. Samolot posuwał się po wodzie w kierunku mola i w końcu zatrzymał się całkiem od niego blisko. Jeden z tubylców wiosłował łodzią w kierunku samolotu i Bernadette odetchnęła z ulgą. Przynajmniej nie było to czółno!

Gdy wsiadła do łódki, czółna otaczały ją wkoło, a tubylcy rzucali do niej naszyjniki z kwiatów i wołali Bienvenue i Haer mai, co Bernadette uznała za polinezyjskie powitanie. Zaszokowało ją, że pod kwietnymi naszyjnikami dziewczęta miały nagie piersi. Wszystkie! A mężczyźni mieli na ramionach i piersiach zdumiewającą ilość tatuaży.

Po kilku chwilach oszołomienia Bernadette zawiesiła dwa naszyjniki z wonnego jaśminu na szyi. Ich kolor nie kłócił się jej ubraniem i nie chciała też nikogo obrazić. Resztę założyła na przegubie dłoni. Wszyscy się uśmiechali i byli tym wyraźnie uszczęśliwieni.

Kiedy spojrzała na molo, zobaczyła czekającego na nią Dantona. Pojawił się nie wiadomo skąd. Ale nie był tym gładkim wyrafinowanym mężczyzną, którego znała.

Na biodrach, jak tubylcy, miał jedynie opaskę w jaskrawy biało-czerwony wzór. Podkreślało to ciemną opaleniznę jego aż nazbyt nagiego ciała; pięknego, męskiego ciała.

Bernadette nigdy przedtem nie użyła słowa „piękny" w odniesieniu do żadnego mężczyzny, ale teraz wkradło się ono i utkwiło w jej myślach. Jego ciało było jędrne, a skóra gładka i lśniąca. Gibkość i zwierzęcy wdzięk jego ruchów przykuwały jej wzrok.

Bernadette nagle przypomniała sobie, co mówił sześć lat temu – jego fascynację zmysłowością – ale wtedy był w błędzie i jest w błędzie teraz. Nie uda mu się narzucić jej reguł postępowania na następne trzydzieści dni. Nie stanie się „kobietą tubylczą".

Łódka uderzyła o molo w pobliżu drabinki. Danton schylił się i pomógł jej wspiąć się po szczebelkach. Gdy chwycił jej przegub, serce jej zaczęło bić szybciej. Bez względu na walkę, która ich czeka… którą muszą odbyć… był jedynym mężczyzną, którego obecność powodowała takie reakcje i wprawiała ją w takie podniecenie.

Opanowała się dopiero wtedy, kiedy stanęła pewnie na molu i napotkała rozbawione spojrzenie jego niegodziwych oczu.

– A więc jednak przyjechałaś – powiedział cicho i przesunął wzrokiem po jej stroju od góry aż do stóp i znowu spojrzał na kapelusz. – Nawet jeśli tylko w tym celu, aby stoczyć walkę – dodał kpiąco.

Bernadette zaczekała, aż jego oczy spotkały się z jej wzrokiem i uśmiechnęła się z pogardą – do niego i wszystkiego, co reprezentował.

– Nie spodziewaj się sympatii z mojej strony, Dantonie. Nie obchodzisz mnie ani ty, ani twoje idee.

Jedyny powód, dla którego tu jestem, to to, że chciałabym zrobić coś dla mojego ojca.

Jego rysy stwardniały.

– Jako twój gospodarz nie będę się z tobą spierał.

Uniosła pytająco brwi.

– Nie masz chyba zamiaru, próbować mnie nakłonić do zmiany zdania?

– O, w wielu kwestiach – zacisnął usta. – Ale nie poprzez spory. Chodźmy… – Chwycił ją lekko za ramię i poczęli iść wzdłuż mola. Drugą wolną ręką wskazywał otoczenie. – Te Enata będzie dla ciebie wspaniałym doświadczeniem. Znam tylko dwa miejsca na świecie, które mają cudowne właściwości lecznicze… gdzie ci, co zostali zranieni, mogą się wyleczyć. Szwajcaria jest jednym z nich – jego spojrzenie prowokacyjnie szukało jej wzroku. – Wyspy Tahiti są drugim.

– Czy sugerujesz, że ja jestem zraniona, Dantonie? – powiedziała oschle, z nutą szyderstwa w głosie. – Że coś jest ze mną nie w porządku?

– Kto z nas jest doskonały? – odpowiedział enigmatycznie. – Spójrz wokół siebie, Bernadette. Nerwice i tabu stworzone przez nasze wyrafinowane zachodnie społeczeństwo nie kłopoczą tych ludzi. Mężczyźni i kobiety żyją tu w zgodzie ze swoją cielesnością, zadowoleni z prostego życia… – spojrzał jej prosto w oczy. – Czy możesz o sobie powiedzieć to samo?

Starał się specjalnie ją speszyć. Bernadette potrząsnęła głową.

– Nie mam żadnych fobii – powiedziała wymijająco.

Mały chłopczyk wbiegł co sił w nogach na molo i Danton uwolnił Bernadette, aby złapać go i podnieść wysoko do góry, a następnie posadzić sobie zachwycone dziecko na ramieniu.

– To, co jest tu najważniejsze – mówił, a jego wzrok wbijał się w nią uporczywie – to dzieci. Są cenione bardziej niż wszystko inne. Nie są niczyją osobistą własnością, która może być zaniedbywana lub pielęgnowana w zależności od kaprysu. Są darem Boga, który kochać muszą wszyscy.

– To bardzo ładnie – powiedziała opryskliwie i rumieniec gniewu oblał jej policzki, ponieważ Danton zrobił aluzje do jej własnej przeszłości. – Czy jesteś ojcem tego chłopca, który może być tak spokojnie pozostawiony opiece innych?

– Tak, w pewnym sensie – powiedział bez cienia zakłopotania. Opuścił chłopca na ziemię i ten skwapliwie zeskoczył z mola, by dołączyć do grupy innych dzieci bawiących się w wodzie. Danton powrócił spojrzeniem do Bernadette.

– Jestem ojcem ich wszystkich. Ale nie w tym sensie, o jaki ci chodzi – powiedział spokojnie.

– Kiedy naprawdę będę miał dzieci, będę je miał z kobietą, której pragnę najbardziej ze wszystkich. I z moją żoną i dziećmi pozostaniemy razem…w sposób, w jaki naprawdę się to liczy… do końca życia.

Bernadette nie miała na to gotowej odpowiedzi. Znowu spowodował, że zachwiały się jej wcześniejsze o nim wyobrażenia. Czy był naprawdę zdolny do stałości? Wierności? Czy była to kuglarska sztuczka w grze prowadzącej do uwiedzenia jej?

– Uwierzę, gdy to zobaczę, Dantonie – powiedziała.

– Szczególnie, gdy spotkam twoją żonę.

Jego oczy znowu patrzyły na nią zaczepnie.

– Ciekaw jestem, jaką ty byłabyś matką, Bernadette?

– Nie sądzę, żebym kiedyś wyszła za mąż – powiedziała krótko.

– Oczywiście, że nie – zakpił. – To by znaczyło, że pogodziłaś się z faktem, że jesteś kobietą.

Bernadette zacisnęła usta, odmawiając chwycenia przynęty. Typowy męski szowinista, pomyślała z wściekłością, a ona nie ma zamiaru dać się wciągnąć w głupią seksistowską dyskusję.

– Ale Te Enata wywrze na ciebie magiczny wpływ.

Tu zrozumiesz, że jesteś kobietą. Przede wszystkim kobietą – powiedział, celowo biorąc jej milczenie za znak zgody. – Nic nie jest pewniejsze od tego.

I tak obiecując… czy też grożąc… sprowadził ją z mola na swoją wyspę.

Obraz Dantona Fayette jako uczynnego filantropa, troszczącego się o jej dobro, sprowadzającego ją na swą wyspę na miesiąc, aby zagoiły się jej „rany" – był dla Bernadette nie do przyjęcia. W końcu dobrze wiedziała, jak umiał zwodzić. Wcześniej czy później odsłoni swoje prawdziwe oblicze, a ona musi czuwać, by zachować jasność spojrzenia, by wiedzieć, kiedy to nastąpi. I by móc sobie poradzić.

– Zabiorę cię do twojej chaty, żebyś mogła rozpakować się przed lunchem – powiedział, prowadząc ją do jeepa.

– Chaty? – Bernadette zgrzytnęła zębami. – Ale ty masz tu dom, Dantonie – powiedziała z naciskiem.

– Mówiłaś, że chcesz mieszkać osobno, więc będziesz miała osobne mieszkanie. – Niegodziwe rozbawienie lśniło w jego oczach. – Widzisz, jestem w porządku. Dotrzymałem słowa.

A więc tak mu zależy na tym, żeby jej było dobrze, myślała z wściekłością. Ale nie będzie się z nim kłócić i nie będzie go błagać. Dała taki warunek i bez względu na to, jak prymitywna będzie jej chata, będzie w niej mieszkać, nawet gdyby miała tam umrzeć. To tylko miesiąc, powiedziała swojemu przerażonemu sercu.