– Brudny Harry.

– Słucham? – spytał, ściągając brwi.

– Byłyśmy w plenerowym kinie – wtrąciła Miranda. – Brudny Harry to film, którego nie obejrzałyśmy, ponieważ postanowiłyśmy przed burzą wrócić do domu.

– Och… – Podrapał się po brodzie i spojrzał w niebo. – Niezbyt ładny wieczór na seans pod gołym niebem.

– Tak… Rzeczywiście, to był błąd… Postukał latarką o drzwi samochodu.

– Cóż, resztę mi opowiecie, jak już się dowiemy, czy nie potrzebujecie pomocy lekarza. Zadzwoniłem po pogotowie i pomoc drogową.

– Nie potrzebujemy szpitala – protestowała Miranda. – Czujemy się dobrze.

– Poczekamy na diagnozę lekarską. – Zawyła kolejna syrena i kubek kawy wyślizgnął się z rąk Claire. Nieważne. Nic już się nie liczyło. Harley nie żył, a ona siedziała w kałuży wody na tylnym siedzeniu samochodu należącego do obcej osoby. Była zbyt zmęczona, żeby myśleć, i tak osłabiona, że nie miała siły zastanawiać się na tym, co się zdarzyło naprawdę i dlaczego Miranda upierała się, żeby kłamały. Jednak patrząc na przerażoną twarz starszej siostry i szok zastygły na twarzy młodszej, Claire pomyślała, że dla nich gotowa jest kłamać jak z nut. Nie miała już na świecie nikogo prócz sióstr.

A Kane?

Jutro wyjeżdża do wojska.

Usłyszała stąpanie ciężkich butów. Kroki na żwirze odbijały się echem w jej głowie. Gdyby mogła się teraz zobaczyć z Kane’em, porozmawiać z nim, objąć go… Łzy zaczęły spływać po jej policzkach. Wychodziła z samochodu, podążając za siostrami, prowadzono je przez tłum gapiów wytrzeszczających oczy… Kiedy lekarze zaczęli je badać, przyjechali dalsi policjanci.

Do świadomości Claire ledwie docierało to, co się wokół dzieje, ktoś chyba rozwijał żółtą taśmę wokół miejsca, w którym się znajdowały, z oddali widać było ogromną ciężarówkę pomocy drogowej, jednak w tym całym zamieszaniu słyszała monotonne dudnienie motocykla.

Obróciła się w stronę drogi, ale samotny cyklista na wielkiej maszynie przemknął obok, tylko odrobinę zwalniając. Mundurowy pomachał ręką, nakazując mu jechać dalej.

Czy to był Kane? Claire mięła w rękach mokry koc.

– Co za noc – powiedział jeden policjant do drugiego. – Najpierw ten młody Taggert, a teraz to!

Claire drgnęła i ocknęła się z marzeń o Kanie.

Harley nie żyje i ona jest w pewnym stopniu za to odpowiedzialna. Bez względu na to, co się stało, gdy zeszła z żaglówki, przyczyną było jej zerwanie z Harleyem. Słodki, kochany Harley może nie był miłością jej życia, jak wcześniej myślała, ale z pewnością nie zasługiwał na to, by umrzeć.

Claire nie mogła zasnąć. Przewracała się z boku na bok i rzucała na łóżku, odganiając migające na przemian obrazy Harleya i Kane’a. Albo płakała, albo leżała bezwładnie, patrząc na zegar i wsłuchując się w skrzypienie starego drewna podczas burzy. Jakaś gałąź uderzała o szyby, a deszcz hałaśliwie pluskał w rynnach. Dopiero tuż przed świtem nagle ustał.

Mimo to wciąż nie spała. Magnetowid jej mózgu po raz kolejny samoistnie odtwarzał kilka ostatnich godzin jej życia.

Lekarz zbadał siostry Holland, podwładni szeryfa i detektywi je przesłuchali i wszystkie trzy zostały oddane w ręce rodziców, których wezwano z Portland do Chinook. Dominique, cała we łzach, nadskakiwała córkom, a Dutch obiecał, że im zapewni najlepszego adwokata na Zachodnim Wybrzeżu. Nikt z nim nie wygra, nawet przeklęty Neal Taggert. Powiedział dziewczynom, że im wierzy. Stwierdził, że oczywiście żadna z nich nie zabiła młodego Taggerta, ale w jego słowach zabrakło pewności i ciepła. Śmierć Harleya stanowiła po prostu kolejny kłopot w jego pogmatwanym życiu.

Claire skuliła się na tylnym siedzeniu limuzyny ojca. Zauważyła jego surowe, bezlitosne spojrzenie we wstecznym lusterku i nagle uświadomiła sobie, że przedmiotem jego troski nie była śmierć młodego człowieka, ale obawą o skandal, który wybuchnie wokół córek Hollanda. Bał się tylko o to, co mogą sobie pomyśleć udziałowcy Stone Illahee i innych holdingów.

Piękna twarz Harleya mignęła jej przed oczami, a w uszach zabrzmiały rozpaczliwe błagania o niezrywanie zaręczyn.

Nie mogę cię stracić. Oddałbym wszystko, byle tylko być z tobą. Wszystko. Ale błagam, Claire… Nie mów, że to koniec.

Łzy jak groch spływały po jej policzkach.

– Harley – wymknęło się z jej ust. Nigdy nie chciała zrobić mu krzywdy. I oto już nie żył. Zgodnie z tym, co usłyszała w biurze szeryfa, znaleziono go, jak unosił się na wodzie z twarzą w dół. Może to było samobójstwa albo wypadek?

Samobójstwo? Dobry Boże! Miała nadzieję, że jednak nie. Morderstwo? Kto mógł go nienawidzić to tego stopnia?

Spódnica Mirandy była poplamiona krwią. Tessa wyglądała jak katatoniczka. Obie były tego wieczoru w zatoce i potrzebowały alibi. O Harleyu, co ja narobiłam!

Zacisnęła powieki i usiłowała usunąć sprzed oczu jego wizerunek. Nie mogła przez całe życie zmagać się z poczuciem winy dlatego, że zginął w tę noc, kiedy zerwała zaręczyny. Jednak w głębi duszy wiedziała, że czarna chmura niepewności będzie ją ścigać aż do śmierci.

Podciągnęła się na siedzeniu i zakryła twarz rękoma. Ale to nie pomogło. Teraz oczami wyobraźni dostrzegła Kane’a – wysokiego i przystojnego mężczyznę w wytartych dżinsach i skórzanej kurtce.

Z tobą chcę robić wszystko i wszędzie. Chcę cię całować, pieścić i spać z tobą aż do rana. Chciałbym dotykać językiem twojej nagiej skóry, aż zaczniesz drżeć z pożądania. Ale nade wszystko w świecie chciałbym zanurzyć się w ciebie i kochać się z tobą aż po kres moich dni… I uwierz mi, że nigdy, przenigdy nie traktowałbym cię tak jak ten pacan Taggert.

Nie mogła tego znieść ani minuty dłużej. Odkryła się i zdjęła koszulę nocną. Po cichu chwyciła dżinsy, które wisiały na krawędzi łóżka, i podniosła z podłogi wymiętą bluzę. Włożyła czyste skarpetki. Z butami w spoconych dłoniach przeszła obok szczelnie zamkniętego pokoju Tessy. Z pokoju Mirandy przez lekko uchylone drzwi światło lampki nocnej padało na wydeptany dywan w korytarzu. Claire zwolniła i zajrzała do środka. Miranda siedziała w koszuli nocnej na parapecie, ramionami obejmując podkulone kolana i nieprzytomnym wzrokiem wpatrywała się w jezioro. Z jej oczu można było wyczytać tak głęboki smutek, jakiego nigdy przedtem Claire u niej nie widziała.

Cicho weszła do pokoju.

Miranda spojrzała w jej stronę.

– Co ty wyprawiasz?

– Wybieram się na przejażdżkę.

– Jeszcze ciemno.

– Wiem, ale niedługo zacznie świtać – szepnęła Claire. – Nie mogę spać. Dłużej nie wytrzymam w łóżku. – Nagle poczuła się nieswojo w tym ponurym, mrocznym pokoju z sosnowymi ścianami i półkami po brzegi wypełnionymi książkami. – Co ci się stało wczoraj wieczorem? – wykrztusiła w końcu, podeszła do okna i przysiadła na drugim końcu parapetu.

Miranda usiłowała się uśmiechnąć. Była blada i miała niebieskie cienie pod zapadniętymi oczami.

– Dorosłam.

– Co chcesz przez to powiedzieć.

– Nie chcesz tego wiedzieć. – Znów wyjrzała przez okno. – A ja nie chcę nikomu o tym mówić.

– Widziałam… krew na twojej spódnicy.

Randa pokiwała głową i przesunęła palcami po krawędzi otwartego okna.

– Wiem.

– To była twoja krew?

– Moja? – Zadrżała. – Częściowo tak.

– O Boże… Randa, nie powiesz mi, co się stało?

Miranda przeszyła siostrę surowym spojrzeniem. Wyglądała staro jak nigdy przedtem.

– Nie, Claire – odparła stanowczo. – Nie powiem o tym nikomu. Pamiętaj, że mam osiemnaście lat. Jestem pełnoletnia i mam prawo samodzielnie podejmować decyzje.

Jesteś także pełnoletnia w obliczu prawa stanu Oregon. Jeśli popełnisz jakieś przestępstwo, to wsadzą cię do więzienia, a nie do poprawczaka. Claire nie wypowiedziała tych słów. Nie musiała.

– Tylko pamiętaj o naszym pakcie. Trzymaj się tej opowieści. Wszystko się jakoś ułoży.

Puste słowa. Jednak Claire nie miała siły się spierać. Przeszła obok pokoju rodziców, skąd dobiegało głośne chrapanie i tykanie zabytkowego zegara Dominique.

Ukradkiem jak kot, który poluje na ptaka, przemknęła po schodach na dół, a potem wyszła przez kuchnię. Po raz pierwszy od śmierci Jacka dziękowała Bogu za to, że nie ma Ruby, która czasem pojawiała się w pracy już o piątej nad ranem.

Dopiero zaczęło świtać. Budził się rześki poranek. Kałuże i połamane gałęzie jeszcze przypominały o wczorajszej burzy, ale powietrze było czyste, a mgła znad jeziora powoli zaczynała się podnosić.

Claire weszła do stajni, zarzuciła uzdę na głowę zaskoczonego Marty’ego i przez kilka ogrodzonych wybiegów wyprowadziła go na otwartą przestrzeń. Ledwie przekroczyła ostatnie wrota, wskoczyła z rozpędu na nieosiodłany grzbiet konia.

Marty odrobinę odskoczył na bok, ale kiedy już siedziała na nim, kolanami ugniatając mu żebra, odpowiedział susami i pogalopował znajomym szlakiem, rozchlapując kałuże i przeskakując przez powalone kłody.

Strzeliste drzewa starego lasu rozłożyły koronkowe gałęzie ponad ścieżką, przepuszczając na dół niewiele bladego światła świtu.

– Dalej, rusz się – zachęcała konia. Od głazu koloru gliny szlak wiódł coraz wyżej, aż do grzbietu wzgórza, świętego, nawiedzanego przez duchy Indian miejsca, gdzie wtedy koczował Kane.

Nerwowo oblizała usta. Koń właśnie mijał zakręt, podejrzliwie rozglądając się wśród nieruchomych ciemnych drzew.

Serce wybijało rytm wyczekiwania. Dotarła do polany i tam go zobaczyła. Opierał się o pokryty mchem i grzybami pień drzewa. Brodę i policzki miał pociemniałe od zarostu, włosy potargane. Skórzana kurtka była wymięta, levisy przetarte i wyblakłe. Pomiędzy palcami tlił się papieros.

Łzy ulgi parzyły ją w oczy. Koń zwolnił.

Nad dogasającym ogniskiem wiła się smużka dymu. Pomiędzy dwoma drzewami rozwieszona była brezentowa płachta osłaniająca motocykl i posłanie.

– Szukasz mnie? – Cienkie wargi prawie się nie poruszały, a zamglone oczy kolorem przypominały starą whisky, którą pamiętała. Serce w niej zamarło.