Ten człowiek uwziął się na nią, nie było co do tego wątpliwości. Aż czterokrotnie wpadał do jej biura i do domu. W jego obecności przez cały czas siedziała jak na szpilkach. I nie tyle pytania, które zadawał, tak na nią działały, co on sam. Był skupiony, zamyślony. W sekundę potrafił zmienić wyraz twarzy z życzliwego na krytyczny. Działał na nią paraliżująco. A przecież chlubiła się tym, że potrafi zachować zimną krew w każdej sytuacji. Żaden adwokat, wrogi świadek czy podejrzany robiący uniki nie mogli jej wyprowadzić z równowagi.

– Nie martw się – powiedziała do siebie, wjeżdżając przez otwartą bramę w łańcuchowym ogrodzeniu otaczającym plac budowy. Tuman kurzu powiał prosto w przednią szybę volvo. Powietrze było suche, nie czuło się w nim nadmorskiej wilgoci. Kilka samochodów dostawczych, bezładnie zaparkowanych, stało na terenie rozkopów, gdzie drzewa, trawa i głazy zostały usunięte z powierzchni. Cadillac Dutcha stał pomiędzy ciemnoszarym pikapem i pstrokatym kombi z odrapaną farbą i sztukowanymi zderzakami. Dutch nie siedział w aucie, ale Miranda i tak łatwo go znalazła.

Stał w grupie robotników wpatrujących się w jeden punkt tuż przy bezczynnym buldożerze, który furkotał, wypuszczając w powietrze czarną chmurę dymu.

Mężczyźni mieli ponure twarze i mówili przyciszonymi głosami. Miranda wyszła z samochodu i ścisnęło ją w dołku. Miała złe przeczucia, bardzo złe. Z oddali dobiegało wycie syreny i po chwili hałas się przybliżył. Uświadomiła sobie, że z jakiegoś powodu nadjeżdża policja. Przyśpieszyła kroku na grząskim piasku. Ogarnęło ją przerażenie. Co się stało? Czy zdarzył się jakiś wypadek przy pracy? Podchodząc bliżej, słyszała już strzępy rozmów.

– …już od lat… – mamrotał niedźwiedziowaty mężczyzna w twardym kasku i fartuchu.

– Cholera jasna, kto? – spytał inny, chudy robotnik z krótkimi włosami, w okularach bez oprawek.

– Z tych ludzi, których znam, nikt nie zaginął – znów odezwał się niedźwiedź.

O czym rozmawiają? O kim?

– Nigdy nie widziałem czegoś takiego.

– Ani ja – powiedział Dutch, dmuchając w niedopałek cygara i wpatrując się w ziemię, gdzie buldożer wykopał głęboką jamę.

– Zastanawiam się, czy miał przy sobie jakiś dokument tożsamości. Syrena zawyła za plecami Mirandy i na terenie budowy pojawił się radiowóz. Wciąż idąc, obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że samochód policji zatrzymał się tuż przy jej volvo. Wysiadło z niego trzech umundurowanych funkcjonariuszy, którzy pośpiesznie szli ku grupce mężczyzn. Miranda właśnie do nich dotarła i stanęła u boku ojca. Spojrzała w wyrwę pod nogami, gdzie grunt był jeszcze świeży i mokry. Wśród pozostałości śmieci, gałęzi, liści kamieni zobaczyła trochę niekompletny szkielet, który nadal miał na sobie kilka szmat przylepionych do kości. Żołądek podchodził jej pod gardło.

– Chryste – jęknęła i wtedy ojciec ją zauważył.

– Rando, co ty tu robisz? Powinnaś być…

– Już widywałam martwe ciała – gwałtownie cofnęła się o krok, ale coś ją zaniepokoiło w tym zdekompletowanym szkielecie. Pierwsza iskierka przeczucia zaświtała w jej głowie, kiedy podeszli do nich policjanci.

– Dobra, to co tutaj mamy? Jezu! Patrzcie no!

– Zabezpieczmy to miejsce – oświadczył drugi. – Nie ruszajcie tu już niczego. – Wrogim spojrzeniem obrzucił buldożer, jakby to było narzędzie szatana, i przesunął wzrokiem po tłumie. – Muszą to zobaczyć biegli i eksperci medycyny sądowej. Proszę tu niczego nie dotykać.

Jednak do Mirandy ledwie docierał jego głos. Skupiła wzrok na prawej ręce szkieletu, gdzie na palcu luźno wisiał pierścień. Nie! To niemożliwe! Serce w niej zamarło. Z ust wydobył się krzyk.

– Nie! Nie, nie, nie!

– Co u licha…?

Kolana się pod nią ugięły i ojciec przytrzymał ją za ramiona.

– Mirando, na litość boską, co ci…?

– Hunter – wyszeptała. Łzy jak groch sypały jej się z oczu. – O nie! Hunter! – Usiłowała zaprzeczać temu, co widziały jej oczy, ale nie mogła. Bo przecież na kości ujrzała ten sam pierścień, który tuż przed swoim zniknięciem miał na palcu Hunter Riley. Nie uciekł do Kanady. Ktoś go zabił. Nie wiadomo kto i jak.

Kane siedział przy swoim biurku i zgrzytał zębami, wpatrując się w dokument świadczący o tym, że Claire go okłamała. Archiwalne zapisy stanu Oregon dotyczące daty narodzin Harlana St. Johna nie potwierdzały tego, co mówiła Claire. Mówiła mu, że Sean urodził się w lipcu, a prawda była taka, że przyszedł na świat pod koniec kwietnia, dokładnie dziewięć miesięcy po śmierci Harleya. Zatem Sean nie jest synem St. Johna, tylko Taggerta.

A może nie?

Wpadła mu do głowy inna myśl, jeszcze straszniejsza niż ta poprzednia. Na początku odrzucił ją jako pobożne życzenia, ale im dłużej zastanawiał się nad tym, tym bardziej był skłonny uwierzyć, że to chyba jest realne.

Czy coś przemawia przeciwko tej możliwości? Przecież przed wyjazdem do wojska, tamtego ranka po śmierci Harleya, wielokrotnie kochał się Claire. Czas się zgadza. Idealnie. Czy to możliwe, że miał syna? Po plecach przebiegł mu dreszcz. Syn. Możliwe, że jest ojcem!

– Cholera. – Zerwał się i wyszedł na werandę. Jezioro już pociemniało i kilka gwiazd zaczęło migotać na fioletowym niebie. Dzieciak jest do niego podobny. Bardziej niż do Taggerta. Ale może tylko przemawia przez niego głupia męska duma? Wolałby myśleć, że to on jest ojcem syna Claire, niż że jest nim Harley Taggert. Ale dlaczego nazwała dzieciaka imieniem Taggerta? Harlan – to było drugie imię Seana.

Zacisnął palce na przeklętym dokumencie. Co Claire sobie myśli? Wciska dziecko facetowi, wiedząc, że jego ojcem jest ktoś inny? Kto? Któż to wie, czyim naprawdę synem jest Sean?

Tylko Claire.

Wcisnął kopię świadectwa urodzenia do przedniej kieszeni dżinsów i zarośniętą ścieżką poszedł w stronę jeziora. Wsiadł do łódki, włączył silnik, ale motor dwa razy warknął i zgasł. Kane zorientował się, że nie ma paliwa. Mógł przejechać dookoła, ale doszedł do wniosku, że potrzebuje czasu, żeby wszystko przemyśleć i nieco ochłonąć. Powoli rozpoczął bieg wokół jeziora. Piesza przeprawa na drugą stronę zajmie mu prawie godzinę, ale może do tego czasu rozjaśni mu się umysł i gniew przygaśnie.

Mając tylko blade światło księżyca za przewodnika, nieprzerwanie biegł przez skaliste i piaszczyste plaże, przez zagajniki i chaszcze. Trzymał miarowe tempo, ani na chwilę nie zapominając o celu. Skończył się czas kłamstw. Od tej pory interesuje go wyłącznie prawda, bez względu na to, jaka jest obrzydliwa i bolesna.

I bez względu na wszystko Claire wcześniej czy później wyzna mu prawdę. Już był spocony, gdy wreszcie zobaczył smugi światła z pierwszego piętra willi. Przeszedł obok stajni. Konie go wyczuły i zaczęły prychać, ale za chwilę wróciły do skubania paszy. Świadectwo urodzenia niemal wypaliło mu dziurę w kieszeni. Po trawniku doszedł do ścieżki prowadzącej do drzwi wejściowych, ale kiedy już się do nich zbliżał, dobiegły go jakieś głosy. Okrążył dom z boku, żeby dojść do tylnego tarasu, i zobaczył siostry – wszystkie trzy siedziały wokół stołu, na którym migotała samotna świeczka.

Już zamierzał krzyknąć coś na powitanie, ale uświadomił sobie, że jedna z kobiet cicho płacze. Stanął jak wryty. Żadna z nich jak do tej pory go nie zauważyła, bo było ciemno i zasłaniała go krawędź altanki. Nie było z nimi dzieci, więc przypuszczał, że są już w łóżkach, w swoich pokojach. Było już dobrze po północy.

– Jesteś pewna, że to był Hunter? – spytała Claire. Niczyj głos tak nie trafiał mu do serca, jak właśnie jej.

– Tak, tak. – Miranda pociągała nosem. – Jego ubrania i pierścień… – Szlochała, ale w końcu zapanowała nad sobą.

W głowie Kane’a wirowały myśli. Hunter? Hunter Riley?

– Więc nigdy nie wyjechał do Kanady? – Tym razem odezwała się Tessa.

– Chyba nie. Nie wiem. – Miranda już się opanowała.

Przez umysł Kane’a przewijały się dziesiątki pytań. Czyżby Hunter wrócił do miasteczka?

– Ktoś, kto go zabił, zrobił wszystko, żeby nigdy go nie znaleziono. Zabity? Riley nie żyje?

Kane stał jak kołek wbity w ziemię. Nie był w stanie nawet poruszyć palcem. I chociaż czuł się winny, podsłuchując, nie mógł przecież wtrącić się do prywatnej rozmowy ani też nie miał siły stamtąd odejść.

– Sądzisz, że ktoś go zamordował? – spytała Claire z niedowierzaniem w głosie.

– Oczywiście. Był zdrowy. Wprawdzie policja nie wie, w jaki sposób… zginął, ale został zakopany w lesie i nikt o tym nic nie wiedział… jak długo? Piętnaście? Nie, przez szesnaście lat.

– Jezu – mruknęła Tessa.

Claire westchnęła.

– Och, Randa, tak mi przykro.

– Jeden człowiek wie, co się stało. – Miranda mówiła silniejszym, pełnym przekonania głosem. – Weston Taggert mnie okłamał. Tego dnia, kiedy do niego poszłam, żeby zapytać o Huntera, powiedział mi, że Hunter się u niego zatrudnił i pracuje w Kanadzie w Taggert Industries. To było kłamstwo.

– Myślisz, że Weston go zabił? – spytała Tessa, zapalając papierosa. Ogień zapalniczki rozświetlił jej twarz. W jej oczach również lśniły łzy.

– W każdym razie on wie, kto to zrobił.

– To wszystko to jeden wielki kocioł. – Tessa posłała obłok dymu w górę i zapach tytoniu podrażnił nozdrza Kane’a. – Co możemy zrobić?

– Pójść na policję. – Claire była przekonana, że to odpowiednie rozwiązanie. Przez ażurową ścianę altanki zobaczył jej twarz, niewyraźną w słabym blasku świecy, ale wciąż piękną.

– Nie wiem, czy możemy to zrobić.

– Dlaczego nie? Słuchaj, Randa, mamy do czynienia z morderstwem. Z tego, co wiemy, dokonał go Weston.

– To jeszcze nic. – Kane w duchu przeklinał siebie, a mimo to wytężał słuch. – Jakiś przedmiot leżał niedaleko ciała.

– Co takiego? – spytała Tessa.

– Nóż. Już go wcześniej widziałam.

– Chcesz powiedzieć, że było to narzędzie zbrodni? – Tessa mocno zaciągnęła się papierosem, który błysnął czerwoną iskierką pośród nocy.