– Wróciłaś. – Brzmienie głosu ojca sprawiło, że chwilę nie mogła wydobyć z siebie słowa. Przez pierwsze osiemnaście lat życia stawała na głowie, żeby sprawić mu radość. Uważała za swoje posłannictwo udowodnić, że jest nie gorsza niż jakiś tam syn, którego nie udało mu się spłodzić. Nigdy nie ukrywał, że wolałby mieć chłopców – silnych, krzepkich mężczyzn, którzy mogliby pewnego dnia przejąć po nim interesy. Miranda usiłowała zrekompensować mu brak męskiego potomka. Oczywiście, wszystkie te próby to była strata czasu.

Kurczowo ściskając pasek torebki, przemaszerowała przez szeroki korytarz do wielkiego pokoju z tyłu domu. Pokój zwieńczony był sufitem wzniesionym aż po trzecią kondygnację i miał okazałą ścianę ze szkła, przez którą można było oglądać gładką po wierzchnie jeziora.

Ojciec siedział w swoim ulubionym skórzanym fotelu, który stał w strategicznym miejscu, blisko chłodnego paleniska w kominku. Miał na sobie garnitur z krawatem, wykrochmaloną koszulę i wypolerowane na błysk buty. Nie zadał sobie trudu, żeby wstać. Odpoczywał w pozycji półleżącej, w ręku trzymając szklaneczkę. Na stoliku przy jego fotelu leżała otwarta gazeta. Wszystkie meble, przez wiele lat zakryte pokrowcami, były już odsłonięte. Nawet fortepian, przy którym pobierała lekcje muzyki, został ustawiony w rogu, jak gdyby ktoś oczekiwał, że za chwilę utalentowane palce przemkną po klawiszach, znowu napełniając dom muzyką.

– Miranda. – Głos Dutcha był chropowaty i trochę się łamał. – Wyglądasz jak…

– Wiem, wiem. – Wysiliła się na uśmiech. – Z każdym dniem staję się coraz bardziej podobna do mamy.

– Ona była, i jak przypuszczam, ciągle jest, piękną kobietą.

– Czy mam to uznać za komplement? – spytała, zastanawiając się, czego on naprawdę od niej chce po tak długiej rozłące. Bardzo rzadko się z nim kontaktowała.

– Owszem. – Miał poważne spojrzenie, ale ożywił się trochę, wskazując ręką jedno z krzeseł z wysokim oparciem. – Zawsze byłaś obowiązkowa. Nalej sobie i usiądź.

Nie tak łatwo jej było poczuć się swobodnie.

– Obowiązkowa? – Rzuciła płaszcz na oparcie kanapy. – O co w tym wszystkim chodzi? – Skrzyżowała ręce na piersiach, żeby wyglądać na prawniczkę i osobę rzeczową, nie na zagubioną dwunastolatkę, która przypadkiem słyszała okropne kłótnie między rodzicami. Zastanawiała się, dlaczego jej nie onieśmielali ci wszyscy groźni sędziowie, służalczy obrońcy czy twardzi kryminaliści. Tylko jeden człowiek na świecie potrafił zachwiać jej pewnością siebie – ojciec. Całe życie Miranda bezskutecznie próbowała go zadowolić. Dopiero ostatnio przestała walić głową w mur w oczekiwaniu na jego aprobatę. Dopiero w ciągu ostatnich kilku lat wreszcie zdołała zaakceptować siebie jako osobę, niezależnie od opinii ojca. Już nie próbowała tworzyć własnego wizerunku dla jego oczu.

A mimo to stawiła się na jego wezwanie. Była naprawdę zdenerwowana.

– Muszę z wami porozmawiać, dziewczęta.

– Dziewczęta? Liczba mnoga? – Uniosła brew. To coś nowego. Coś niepokojącego.

– Claire i Tessa niedługo tu będą.

– Dlaczego? Co się dzieje? – Poczucie winy ścisnęło jej serce. A jeśli on umiera? Walczy z chorobą? Ale patrząc na krzepkiego mężczyznę siedzącego w fotelu koloru byczej krwi, przestała się niepokoić. Twarz miał opaloną, a błękitne oczy były przejrzyste jak czerwcowe niebo o poranku. Patrzyły na nią znad okularów, które wisiały na koniuszku nosa. Włosy, jak zwykle gęste i szorstkie, nie były już brązowe, lecz obsypane srebrem, a na skroniach wręcz białe. Pomijając nieco za duży obwód pasa, wyglądał na zdrowego. Jak zawsze. I jak zawsze wydawał się niewiarygodny.

Rozległ się warkot dwóch samochodów naraz. Żwir zachrzęścił pod kołami. Drzwi trzasnęły unisono. Dutch sztucznie się uśmiechnął.

– Twoje siostry.

Miał rację. Słychać było stąpanie obcasów i pomruk przyciszonych głosów. Siostry Mirandy weszły do domu, a wkrótce przekroczyły próg salonu. Claire o rudych, grzecznie zaczesanych włosach, smukła i wiotka, w dżinsach i bawełnianym swetrze, wyglądała na zaniepokojoną. Była chyba jeszcze szczuplejsza niż zwykle. Tessa, najmłodsza i zwykle najśmielsza, szerokim uśmiechem demonstrowała pewność siebie. Jej potargane blond włosy były podcięte nieco poniżej uszu i miały rozjaśnione słońcem pasemka. Tiulowa, wielowarstwowa sukienka w kolorze ciemnofioletowym była na tyle przezroczysta, że w pełnym świetle odsłaniała całe nogi. Zamszowe trzewiczki zdobione paciorkami sięgały do połowy łydki.

– Randa! – Twarz Claire wyrażała ulgę, a szeroki uśmiech Tessy nagle nieco przygasł.

– Co się dzieje? – szeptem spytała Claire, ściskając siostry.

– Nie wiem – mruknęła Miranda.

Claire była tak zdenerwowana, że ostatnio nic nie mogła przełknąć i teraz masowała ramiona, dygocząc z zimna. Kilka ostatnich dni było dla niej torturą. Martwiła się o Seana i Samanthę, których umieściła w malutkim pokoju w motelu, w miasteczku jeszcze mniejszym niż to, w którym mieszkali w Kolorado. Spojrzała na zegarek i prosiła Boga, żeby to, co Dutch zaplanował, nie zajęło zbyt wiele czasu.

– Jak się miewają dzieciaki? – spytała ją Randa, gdy Tessa zaczęła krążyć po pokoju.

Gdybym to ja wiedziała…

– Biorąc pod uwagę okoliczności, można powiedzieć, że nieźle. – Claire nigdy nie umiała kłamać. – Szczerze mówiąc, przeżyliśmy piekło. Paul był zamieszany w…

– Wszystko będzie dobrze – pocieszała Miranda.

Cała Randa. Zawsze trzymała nerwy na wodzy. Zawsze umiała wybrnąć z trudnej sytuacji. Zawsze uspokajała wzburzone fale.

– Mam nadzieję. – Claire przygładziła włosy. – Sean nie może przeboleć rozstania z przyjaciółmi.

– Jakoś to przeżyje – prychnęła Tessa. – Mnie się udało.

– Też miałaś ten problem? – Dutch podciągnął w górę oparcie fotela i wstał. Nawet palcem nie kiwnął, żeby się przywitać z córkami. Nie stanowili przykładnej rodziny. Od ponad dziesięciu lat dziewczyny ani razu nie uściskały, ani nie pocałowały w policzek. Claire to nie przeszkadzało.

– Teraz, kiedy już wszystkie tu jesteście, proponuję, żebyśmy przeszli od razu do rzeczy – oświadczył, wskazując ręką stolik na kółkach pełen zamkniętych butelek. – Barek jest do waszej dyspozycji, jeśli chce wam się pić. W kuchni stoją tace z owocami, serem, wędzonym łososiem i krakersami, takie tam śmiecie.

Żadna nie uczyniła kroku w stronę wahadłowych drzwi.

– To miejsce przyprawia mnie o dreszcze – oświadczyła Tessa, patrząc na wykładane boazerią ściany, teraz pozbawione wszelkich ozdób. Znikły prace matki, które zdobiły każdy zakamarek domu, gdy dziewczynki były małe. Głowy dzikich zwierząt: kuguara, bizona, antylopy, wilka i niedźwiedzia, dawnymi czasy dumnie wyeksponowane, zapewne zostały wyniesione na strych albo sprzedane. Żaden groźny zwierz nie spoglądał już złowieszczo szklanymi oczami z tych starych ścian.

Na twarzy Dutcha malowało się zniecierpliwienie.

– Tesso, jak możesz mówić, że ten dom przyprawia cię o dreszcze? Przecież tu się wychowałaś!

– Nie przypominaj mi o tym. – Opadła na sofę, upuściła na kolana dużą skórzaną torbę i poprosiła o papierosy.

– Jeśli nie będziecie teraz piły ani jadły, to usiądźcie. – Dutch wskazał krzesła pozostałym dwóm córkom. Claire przypomniała sobie, że nie jest już dziesięcioletnią dziewczynką słuchającą wykładu. Jest w pełni dorosłą osobą, kobietą, która ma własne życie, nieważne, że chwilowo nad nim nie panuje. – Prawdopodobnie chciałybyście wiedzieć, dlaczego was tu wszystkie wezwałem.

– Nie ja. Ja wiem dlaczego. – Tessa wyjęła papierosa z paczki i zapaliła go. Z kącika jej ust wydobyła się smuga dymu. – To jest swego rodzaju pokaz władzy. – Rozsiadła się wygodnie na kanapie, obejmując ramieniem miękkie oparcie. – U ciebie wszystko wokół tego się kręci.

Claire skuliła się w sobie. Dlaczego Tessa zawsze wszczyna bitwę? Od urodzenia sprzeciwiała się rodzicom. Czy nie zauważyła czerwonej pręgi na szyi ojca, która płynie w górę i rozpala policzki. Czy nie przeszkadza jej jego gromiące spojrzenie?

– Możliwe, Tesso, że tym razem masz rację – stwierdził, ukazując zęby w dobrze wyćwiczonym uśmiechu. Ten sam uśmiech Claire w dzieciństwie widywała na jego twarzy, kiedy podchodził do matki i opowiadał jej o tym, jak idą interesy: o projekcie, który z pewnością przyniesie milionowe zyski, o inwestycji, która sprawi, że temu draniowi Taggertowi skrzydła opadną. Dutch upił łyk ze swego kieliszka. – Poproszono mnie o to, bym kandydował w wyborach na gubernatora na nadchodzącą kadencję.

Wiadomość wsiąkła w ściany.

Zapadła cisza.

Pod sufitem unosił się dym z papierosa Tessy, chwilowo zapomnianego.

Claire z trudem chwytała oddech. Wybory? Sztab wyborczy, reporterzy, wyborcy w każdej chwili podglądający życie Dutcha, jego córek? Wyczekujący jakiejś sensacji, powodu do plotek? Nie. Nie teraz…

– Z tą propozycją wystąpiono już jakiś czas temu. Ludzie chcą, żebym startował, i zechcą mnie poprzeć. Powstrzymuje mnie tylko… Cóż, szczerze mówiąc, nie jestem pewien, na co się porywam. Rozumiecie, nie chodzi mi o przeciwnika, ale o koszty, które będzie musiała ponieść rodzina: wy, dziewczyny, wasza matka, a także ja sam. Ale właściwie nie to mnie powstrzymuje. Martwi mnie skandal.

– Co za skandal? – spytała Miranda, która siedziała na miękkim krześle jak na tronie.

Claire ze ściśniętym gardłem wpatrywała się w starszą siostrę. Nie rób tego! Pokręciła głową dyskretnie, prawie niedostrzegalnie, ale to wystarczyło, żeby zwrócić uwagę Mirandy i przekazać jej błaganie o niepodnoszenie tematu. Tessa odchrząknęła i patrzyła przed siebie, jakby oglądała zachód słońca za oknem. Ale Claire podejrzewała, że zagłębia się we wspomnienia, we własne prywatne piekło.

Dutch westchnął – Wiecie, o jaki skandal chodzi – odparł. – Słuchajcie, ja sam też nie mogę o sobie powiedzieć, że jestem czysty jak łza. Mam wiele do ukrycia. Ale nie mam na sumieniu takiego sekretu, jaki któraś z was ukrywa od szesnastu lat.