– Kto tam?

– Cześć, tato, to ja.

– Jesteś punktualnie. Ameryka cię zmieniła – śmieje się. Chciałbym wrócić do siebie, ale skoro już tutaj jestem… – Na którym piętrze mieszkasz?

– Na drugim.

Drugie piętro. Wchodzę i zamykam za sobą furtkę. Dziwne, drugie piętro jakoś nigdy mi się nie podobało. Zawsze uważałem je za coś pośredniego między apartamentem na ostatnim piętrze a ogrodem, to ciemne miejsce dla tych, co wegetują. Wciskam dwójkę. To samo dotyczy windy. Odcinek, który urywa się w połowie. Nie przyda się tym, którzy mieliby ochotę trochę potrenować, a dla pozostałych i tak jest niewygodny. Tata stoi w drzwiach i czeka, aż się pojawię. – Cześć.

– Jest wzruszony i mocno mnie przytula. Trochę długo, aż za bardzo. Coś ściska mi gardło, ale pozbywam się tego zdecydowanymi kopniakami. Nie chcę o tym myśleć. Wymierza mi lekkiego kuksańca w plecy.

– To jak… co tam słychać?

– Świetnie. – Kopniaki się przydały. Mówię normalnie. – A ty? Co u ciebie?

– W porządku. Jak ci się podoba to mieszkanko? Przeprowadziłem się już sześć miesięcy temu i dobrze mi tutaj, sam je urządziłem.

Chciałbym dorzucić: „To widać", ale sobie odpuszczam. Nie żeby mnie to akurat specjalnie obchodziło.

– A poza tym jest wygodne, niezbyt duże, ma około osiemdziesięciu metrów kwadratowych, dla mnie akurat, mieszkam tu prawie zawsze sam.

Patrzy na mnie. Spodziewa się albo ma nadzieję, że to „prawie zawsze" naprowadzi mnie na jakiś trop. Ale nic z tego. Jeśli o mnie chodzi… Tkwi w miejscu, przykurzony. Niepotrzebnie się uśmiecha, po chwili znów się odzywa:

– Trafiłem na tę okazję i skorzystałem z niej, a swoją drogą to wiesz co? Zawsze myślałem, że drugie piętro nie będzie mi odpowiadało, a tymczasem jest nawet lepsze, bardziej… izolowane.

Mam nadzieję, że nie zapyta mnie, co to znaczy. Słyszałem to już pewnie jakieś tysiąc razy. To jeden z tych terminów, których nie znoszę.

– A poza tym jest wygodniejsze, cichsze.

Zbyt wiele przymiotników na raz to zwykle sposób na usprawiedliwienie złego wyboru.

Pamiętam takie zdanie Sachy Guitry: „Są osoby, które nic tylko mówią i mówią… póki nie mają czegoś do powiedzenia".

– Tak, zgadzam się z tobą. – Szkoda, że nie jest równie zgodny w sprawie cytatu, ale nie bardzo może. Tylko tak sobie pomyślałem. Ale nic mu nie powiem.

Uśmiecha się do mnie.

– I co?

Patrzę na niego rozżalony. I co? Co też takiego ma znaczyć pytanie „I co?". Pamiętam, że kiedy chodziłem do liceum, to w klasie był Ciro Monini, ten z pierwszej ławki, który w kółko zagadywał: – I co? I co? – A Zakochany, ten który siedział za nim, wiecznie odpowiadał to samo: – I co? Jajco! – I zanosił się śmiechem. Straszne jest to, że tamten też się śmiał. I to samo powtarzało się prawie codziennie. Nie wiem, czy wciąż się spotykają. Ale obawiam się, że nadal zabawiają się w ten sam sposób, być może już z kimś innym… I co? Ano to, że kocham mojego ojca. Kurwa, źle mi się siedzi w tym fotelu, strasznie niewygodny. Ale daję z siebie wszystko. – Nawet nie masz pojęcia, jak mi było dobrze w Nowym Jorku, wprost fantastycznie.

– Był tam ktoś? – Patrzę na niego. – Chodzi mi o Włochów. – Przez moment przestraszyłem się nie na żarty.

– Tak, mnóstwo, ale to całkiem inni ludzie od tych, jakich zwykle spotyka się tutaj.

– W jakim sensie inni?

– A bo ja wiem. Inteligentniejsi, uważniejsi. Wszyscy pieprzą zdecydowanie mniej głupot. Czują się swobodnie, rozmawiają na luzie, opowiadają sami z siebie…

– Co znaczy, że opowiadają sami z siebie?

Gdybyśmy chociaż byli na kolacji. Przy stole każdemu bym wybaczył. Nawet własnym krewnym. Kto to powiedział? Pamiętam to z liceum, rozśmieszyło mnie to. Może Oscar Wilde. Obawiam się, że nie dam rady. Ale chociaż próbuję.

– Że się nie ukrywają. Konfrontują się z własnym życiem. A poza tym… przyznają się, że mają problem. Nieprzypadkowo prawie każdy ma swojego psychoanalityka.

Patrzy na mnie zmartwiony. – Jak to, ty też miałeś? Cały ojciec, zawsze zadaje chybione pytanie w najmniej stosownym momencie.

Uspokajam go. – Nie, tato, nie miałem. – Chciałbym dodać: „Ale może powinienem był. Może ten amerykański psychoanalityk rozgryzłby te moje włoskie problemy". A może i nie. Chciałbym mu to powiedzieć, ale sobie odpuszczam. Nie wiem, ile ze sobą wytrzymamy. Staram się nie komplikować sytuacji.

– Ja nie jestem Amerykaninem. A my Włosi jesteśmy zbyt dumni, by się przyznać, że kogoś potrzebujemy.

Siedzi w milczeniu. Zamartwia się. Tak mi przykro. Wobec tego staram się mu jakoś pomóc sprawić, by nie myślał, że to on jest czemuś winny.

– A poza tym, sorry, że niby co, miałem wyrzucać w błoto własną kasę? Wybrać się do psychoanalityka i nawet nie być w stanie zrozumieć tego, co mówi do ciebie po angielsku… To by dopiero oznaczało, że z moją głową rzeczywiście jest coś nie tak! – Ojciec wybucha śmiechem. – Wolałem wydać pieniądze na kurs językowy, nawet jeśli je przepuściłem, to przynajmniej się nie łudziłem, że się lepiej poczuję!

Znów się śmieje. Ale coś mi się wydaje, że się zmusza. Kto wie, co takiego chciałby ode mnie usłyszeć.

– Tak czy owak, niekiedy sami przed sobą nie jesteśmy w stanie wyznać własnych problemów.

Poważnieje.

– To prawda.

– Przeczytałem, że z tego samego powodu jest coraz mniej ludzi, którzy chodzą do kościoła się wyspowiadać.

– Właśnie…

Nie dał się przekonać. – Ale gdzieś to wyczytał?

Tego się spodziewałem. – Nie pamiętam.

– Więc wróćmy do nas.

A co, że niby gdzieśmy byli? Wróćmy do nas… Co za język? Jest mi źle. Niewygodnie. Zaczynam się irytować.

– Czy Paolo coś ci mówił?

– O czym? – Kłamać własnemu ojcu. Ja już nie spełniam warunków, o których mowa w tamtym artykule na temat spowiedzi. Nie chodzę do kościoła. Już nie. – Nie, nic mi nie mówił.

– No tak… – Uśmiecha się do mnie rozentuzjazmowany. – Znalazłem ci pracę.

Staram się udawać najlepiej, jak to możliwe. – Dzięki. – Uśmiecham się. Powinienem zostać aktorem. - Mógłbym się dowiedzieć, o co chodzi?

– Ależ oczywiście. Gapa ze mnie. No więc, pomyślałem sobie, skoro byłeś w Nowym Jorku i zaliczyłeś kurs grafiki komputerowej i fotografii, prawda?

Nieźle nam idzie. Najwyraźniej nawet on sam nie bardzo wie, co takiego porabiał w Nowym Jorku jego własny syn. I aż wierzyć się nie chce, że to właśnie on miesiąc w miesiąc płacił mi za szkołę.

– Tak, zgadza się.

– Właśnie, optymalnie by było, gdybym zdołał ci znaleźć coś, co ma związek z twoim wykształceniem. I to mi się udało! Przyjęli cię do programu telewizyjnego, masz się zajmować grafiką komputerową i oprawą wizualną!

Mówi to takim tonem, jakby tłumaczył na włoski wręczanie amerykańskich Oscarów: And the winner is.… zwycięzcą jest… czy to aby nie ja?

– No wiesz, oczywiście będziesz asystentem, to znaczy kimś, kto podlega człowiekowi odpowiedzialnemu za oprawę graficzną i dba o całą stronę wizualną, tak myślę.

A zatem to nie ja jestem zwycięzcą. Uplasowałem się na drugim miejscu.

– Dzięki, tato, myślę, że to naprawdę świetna sprawa.

– Albo coś takiego, słowem, sam nie bardzo potrafię ci to wyjaśnić.

Jak zwykle bierze rzecz z grubsza. Nie precyzuje. Właściwie to jest piski prawdy albo czegoś takiego. Mój ojciec. Czy w ogóle dotarło do niego, co takiego zaszło z mamą? Myślę, że nie. Czasami samego siebie zapytuję, co takiego mam z niego? Wyobrażam sobie to dymanko, które powołało mnie do życia. Patrzę na niego, leży na mamie. Chce mi się śmiać. Gdyby tylko wiedział, o czym teraz myślę. Dzwoni domofon.

– Aha, to pewnie do mnie. – Wstaje pospiesznie, lekko speszony. Jasne że tak, a do kogo innego? Ja już tu nie mieszkam, nie to co Alice. Tata wraca, ale nie siada. Stoi w miejscu, wykonuje nerwowe ruchy rękami. – Wiesz, nie wiem jak ci to powiedzieć, ale chciałbym, żebyś kogoś poznał. Dziwnie mówić o tym własnemu synowi, ale wiesz jak to jest między nami mężczyznami, co? Chodzi o kobietę. – Śmieje się, żeby jakoś rozładować sytuację. Nie chcę mu jej utrudniać.

– Ależ oczywiście, tato, żaden problem… między nami mężczyznami. Milknę. Tkwi w miejscu i patrzy na mnie. Nie wiem, co powiedzieć.

Widzę, że unika mojego wzroku. Dzwonek do drzwi, idzie otworzyć.

– No proszę, to jest Monica.

Urodziwa. Niezbyt wysoka, za mocno umalowana. Używa perfum o intensywnym zapachu, ubrana jest raczej przeciętnie, ma zbyt napuszone włosy, a na ustach za dużo konturówki. Uśmiecha się, zęby ma takie sobie. W sumie to nie jest aż taka piękna. Podnoszę się, tak jak nauczyła mnie matka, i podajemy sobie ręce.

– Miło mi.

– Tyle mi o tobie opowiadał, niedawno wróciłeś, tak?

– Wczoraj.

– Jak ci tam było?

– Dobrze, bardzo dobrze.

Siada, opanowana, i zakłada nogę na nogę. Nogi ma długie, bardzo piękne, za to buty lekko schodzone, trochę nawet za bardzo. Wyczytałem, że po butach widać, czy mamy do czynienia z osobą elegancką, czy też nie. Mnóstwo czytam, tylko jakoś nigdy nie mogę sobie przypomnieć co gdzie. Aa, już wiem, „Class", w samolocie. Zamieścili wywiad z selekcjonerem. Mówił, że właśnie w zależności od tego, jakie kto ma buty, postanawia, kogo do lokalu wpuścić, a kogo nie. Ona by nie weszła.

– To ile czasu spędziłeś w Nowym Jorku?

– Dwa lata.

– Dużo. – I uśmiecha się, patrząc na mojego ojca.

– Ale minęły jakby nigdy nic, ani się obejrzałem.

Mam nadzieję, że nie będzie mnie dalej zarzucać pytaniami. Chyba się domyśla. I przestaje. Wyciąga z torebki paczkę papierosów. Diana, niebieskie. Chyba to także skonsternowałoby selekcjonera. Po czym zapala jednego kolorową zapalniczką Bica i po pierwszym machu rozgląda się wokół. Niczego tak naprawdę nie szuka, daje w ten sposób tylko coś do zrozumienia.

– Już, proszę, Monico. – Ojciec rzuca się w jej stronę z popielniczką, którą zgarnął w okamgnieniu z komody stojącej tuż za nim.