– Liczę na to.:- Wyłączył komputer. – Jadę do Houston na rozmowę z Estelle. – Spojrzał na nią. – Chcesz jechać ze mną?

– Lepiej nie. – Sam przypomniała sobie sztywną, zrozpaczoną mat¬kę Annie. – Dowiesz się więcej, jeśli będziesz sarn.

– Przydałoby mi się towarzystwo – powiedział, wziął ją za rękę i przyciągnął do siebie. Potarł nosem o jej policzek. – Moglibyśmy się zabawić.

Propozycja była kusząca.

– Nie wątpię, ale mam tu coś do zrobienia.

– Co? – Objął ją.

– Po pierwsze, muszę się wyspać, bo ktoś mi cały czas przeszkadza.

– Skarżysz się? – Poczuła na skórze jego ciepłe usta i zrobiło jej się gorąco, jak zawsze, kiedy jej dotykał.

– Narzekać? Ja? – Zrobiła niewinną minę. – Nigdy, ale muszę coś załatwić. Ty pracuj nad swoją koncepcją, a ja dowiem się innych rzeczy. – Chodzi ci o Johna? – Uśmiech zniknął zjego twarzy i ramię, któ¬rym ją obejmował zesztywniało.

– Na początek, skąd zna numer drugiej linii? Dzwonił po programie. Pierwsza linia, ta, która jest w książce, była wolna, a on wykręcił dwójkę.

Ty zacisnął szczęki.

– Myślisz, że to ktoś z rozgłośni?

– Nie wiem, ale to możliwe.

– Powiedziałaś policji?

– Jeszcze nie. Nie wspominałam o tym wczoraj w nocy, bo nie chcę spłoszyć tego kogoś.

– Mógłby się dowiedzieć.

– Ani Tiny, ani Melanie nie mogli dzwonić.

– Ale mogli komuś pomóc.

Pokręciła głową.

– Możliwe… ale nie wiem, dlaczego mieliby to robić. Bardziej praw¬dopodobne, że to George Hannah albo ktoś, kto bezpośrednio skorzy¬stałby na większej słuchalności. Melanie chciałaby zająć moje miejsce, mimo że się do tego nie przyznaje. Zawsze miała nadzieję, że odejdę i ona wejdzie za mnie… ale to troel.lę naciągane. Tiny podkochuje się we mnie. Wiem, że to brzmi zrozumiale, ale tak jest.

– Wierzę ci – powiedział.

– Żadne z nich nie chciałoby mnie skrzywdzić. Jesteśmy sobie bliscy. Myślę, że ktoś w rozgłośni nieświadomie podał numer znajomemu lub przyjacielowi.

– Albo specjalnie – dodał Ty i zacisnął usta. – Istnieje duża możli¬wość, że ten John to ktoś, kto z tobą pracuje. – Przytulił ją czule, ale wzrok miał poważny. – Jeśli ten sukinsyn ma jakieś powiązania ze sta¬cją, zaufaj mi – dopadniemy go.

Rozdział 27

– Spójrz na jej szyję – mówił Montoya, kiedy ukucnęli koło ofiary w dusznym pokoju hotelowym. Sprawca ułożył ją w pozycji takiej, jak poprzednie kobiety, z rękami złożonymi jak do modlitwy i rozsunię¬tymi nogami. – Takie same ślady jak u poprzednich, ale zobacz to – po¬kazał znak na gardle. – Coś innego, jakby coś było na łańcuszku, jakieś zakończenie… Widzisz… może medalion, amulet albo krzyżyk. Wyglą¬da tak, jakby zadusił jąjej naszyjnikiem.

– Albo swoim – powiedział Bentz i poczuł skurcz w brzuchu. – Przynosi swoją specjalną pętlę.

– I zabiera trofeum. Widziszjej lewe ucho? Kolczyki. Jednego brakuje.

– Czy radio było włączone?

– Tak, na WSLJ.

Bentz zerknął na nocną szafkę i zobaczył studolarowy banknot z za¬czernionymi oczami. Znak psychopaty. Co oznaczał? Dlaczego oślepił Bena Franklina? Po to, żeby nie widział? Żeby nie rozpoznał sprawcy?

– Kiedy zginęła?

– Około północy. Lekarz już jedzie i wtedy dowiemy się więcej.

Montoya mlasnął językiem.

– Jest młodsza niż tamte.

Młodsza od Kristi, pomyślał Bentz i zacisnął zęby. Martwa dziew¬czyna, prostytutka czy nie, była czyimś dzieckiem, przyjaciółką, siostrą, a może nawet matką. Zabolały go szczęki. Co za drań mógł to zrobić?

– Dziewczyna jest miejscowa i była już kilka razy zatrzymywana. ¬Montoya podał mu jej dokumenty. – Spójrz na to… – przez plastikowe opakowanie widać było prawo jazdy, ubezpieczenie i kilka zdjęć. Obok zobaczył starą wizytówkę.

– O to chodzi?

Na kartce był znak WSLJ i nazwisko Samanty Leeds, znanej jako doktor Sam.

– Cholera – powiedział Bentz i popatrzył jeszcze raz na ciało na łóż¬ku. Ekipa śledcza przeszukiwała pokój, a fotograf pstrykał zdjęcia.

– Byłeś taki pewien, że jest związek… i chyba miałeś rację – po¬wiedział Montoya. – Ta dziewczyna znała panią psycholog.

To nie była dobra wiadomość. Bentz miał swoją teorię, ale nie był jej pewien. Nie opuszczała go jedna myśl; może morderca nie wybierał ofiar przypadkowo? Rozkręcał się, zabijał coraz częściej i zbliżał się do głów¬nego celu… a jeżeli miał zamiar zamordować Samantę Leeds?

Zwykle tego typu sprawy wyglądały inaczej, ale ta różniła się od wszystkich. Facet dawał znaki pol icj i i gazetom. Może szukał sławy? To nie był zwykły wariat. Bentz spojrzał na ślady na szyi ofiary i przyszło mu do głowy, że jest coś dziwnego w odległościach pomiędzy ranami, coś, co powinno dać mu do myślenia.

– Powiedziałeś, że recepcjonistka widziała mordercę?

– Tak. – Montoya odsunął się i zrobił miejsce fotografowi. Zajrzał do notesu. – Nazywa się Lucretia Jones i pracuje tu od dziewięciu mie¬sięcy. Złożyła już pierwsze zeznanie. Poprosiłem, żeby zaczekała, bo pomyślałem, że będziesz chciał z nią porozmawiać.

Bentz skinął głową.

– Coś jeszcze?

– Mamy jeszcze meldunek. Podpisał się jako John Fathers.

– Podał adres?

– Houston.

Bentz spojrzał na Montoyę.

– Czy ktoś to sprawdził?

– Fałszywy. Ulica, na której mieszkała Annie Seger, ale nie ma takiegó numeru. – Spojrzenia detektywów spotkały się. Wyszli na kory¬tarz, gdzie stało już kilku gapiów. – Ten adres świadczy o tym, że spra¬wy się łączą.

Bentz wcale nie był zadowolony, że miał rację.

– Czy John Fathers pokazał prawo jazdy albo inny dokument?

– Nie. Zapłacił gotówką. Sto dolarów za pokój wart czterdzieści dziewięć. Nie miał bagażu, ale w takim hotelu to nikogo nie dziwi. Czę¬sto tak jest, że facet podrywa dziwkę i wynajmują pokój. Nikt o nic nie pyta. – Zatrzymali się przed windą i Montoya nacisnął guzik.

– Ta dziewczyna czeka w biurze? – spytał Bentz. – Chodźmy zoba¬czyć, co ma do powiedzenia.

Drzwi windy otworzyły się i weszWclo małej kabiny, która zwiozła ich do obskurnego holu. Żyrandol, pamiątka po lepszych czasach, był zakurzony i świeciło się tylko kilka żarówek. Nędzne rośliny przy drzwiach usychały, na podłodze leżał wytarty dywan, a w kącie stał po¬rzucony odkurzacz. Hotel, który był ładny osiemdziesiąt lat temu, teraz wyglądał obskurnie, a recepcja była ciemna, śmierdząca zgnilizną i nieremontowana od wieków.

Za ladą pracowały dwie dziewczyny ubrane w identyczne czarne spódnice i marynarki. Patrzyły na ekrany komputerów, które zupełnie nie pasowały do tego miejsca. Potężny facet, odźwierny albo ochroniarz, popijał kawę w drzwiach prowadzących na zaplecze.

Bentz pokazał odznakę i powiedział, o co mu chodzi. Wyższa dziewczyna wskazała mu przejście za ladą.

_ Lucretia jest tam. Ale już rozmawiała z policją.

_ To zajmie tylko chwilę – zapewnił ją Bentz, kiedy wpuściła ich i poszli krótkim korytarzem do jasno oświetlonego pokoju. Stał tam włą¬czony komputer, na środku stół ze śladami po kawie. Pod ścianą stara kanapa, kuchenka mikrofalowa i lodówka. Na kanapie siedziała przera¬żająco chuda czarnoskóra dziewczyna i sączyła dietetyczną colę• Miała ogromne wytrzeszczone oczy, które wyzierały spod kręconych włosów, spiętych na karku i splecionych w setki cienkich warkoczyków.

Wstała, gdy weszli, a recepcjonistka powiedziała, kim są. Bentz wskazał jej kanapę i usiadł na składanym krześle. Montoya stanął w drzwiach.

_ Pani była w pracy wczoraj w nocy? – zapytał.

– Tak.

_ Zameldowała pani gościa, który wynajął pokój, w którym znaleziono ofiarę?

_ Tak. Oddałamjużjego formularz policji.

Kątem oka Bentz zobaczył, jak Montoya skinął głową i potwierdził, że mająjuż papiery.

_ Przyjrzała się pani dobrze temu mężczyźnie? – pytał Bentz.

– Tak. – Lukretia skinęła głową.

– Co może mi pani o nim powiedzieć?

_ To, co już mówiłam innym. Miał około trzydziestki. Wysoki, dobrze zbudowany, ale nie gruby… silny. Może podnosi ciężary. Biały z ciemnymi włosami, prawie czarnymi. Miał okulary przeciwsłoneczne, bardzo ciemne, dziwnie to wyglądało i… – Wzruszyła chudymi ramio¬nami, na znak, że wiele już w życiu widziała.

– Coś jeszcze?

_ Tak. Miał zadrapaną twarz, jakby ktoś przejechał mu paznokciami po policzku.

_ Pamięta pani coś jeszcze? Jak był ubrany?

– Na czarno: czarna koszulka, dżinsy i skórzana marynarka. Wyda¬ło mi się to dziwne, bo było gorąco, ale miał też te okulary. Dziwnie mi się zrobiło na jego widok.

– Dlaczego?

Rozejrzała się.

– Coś było w nim takiego… mówił tak jakoś… Wyglądał niebez¬piecznie i jednocześnie interesująco. Stał taki wyprostowany, jakby wie¬dział, czego chce. Zdenerwowałam się chyba z powodu tych okularów, ale on się uśmiechnął, takim miłym uśmiechem, szerokim i uspokajają¬cym. – Popatrzyła na puszkę coli.

Dziewczyna miała najwyraźniej wyrzuty sumienia z powodu zabitej kobiety.

– Możesz nam bardzo pomóc, Lucretio – powiedział Bentz, oparł się na łokciu i pochylił do przodu. – Pojedziesz z nami na komisariat i opi¬szesz faceta policyjnemu rysownikowi, który zrobi jego portret. Potem obrobi go komputer, żeby wyglądał jak żywy. To nam bardzo pomoże.

Zamrugała wielkimi oczami. – Oczywiście.

– Dobrze. – Bentz poczuł przypływ adrenaliny. Był coraz bliżej mordercy. Czuł, że jest blisko i miał wielką nadzieję, że powstrzyma go, zanim ten znów zaatakuje.


Estelle Faraday postarzała się. Ostatnie dziewięć lat, żałoba i godziny spędzone na grze w tenisa w gorącym słońcu Teksasu pozbawiły ją energii. Zaprosiła go na wiklinowy fotel na zadaszonej werandzie. U sufitu kręciły się wiatraki, a dwa schodki niżej był basen, który sięgał aż do obrośniętego krzakami płotu. Wokół figurki Maryi Dziewicy z rozłożonymi szeroko ra¬mionami stały szklane donice z petuniami kwitnącymi na biało i różowo. Służąca przyniosła mrożoną herbatę i cytrynowe ciasteczka, a potem znik¬nęła za szklanymi drzwiami w olbrzymim dwupiętrowym domu. Nie ruszy¬li ciasteczek, a lód w szklankach topił się szybko w upale południa.