Już wcześniej zwrócił uwagę na tę małą i śledził ją. Podobał mu się pomysł, że dziewczyna tak bliska Samancie umrze w urodziny Annie. Kiedy stracił jedną ofiarę, pojechał tramwajem do Canal Street, ukrył się koło mieszkania Jaquillard i czekał na nią w ciemnościach. Wyszła z do¬mu po zmroku i zdenerwowana poszła nad rzekę. Ruszył za nią i zacze¬pił ją, kiedy siedziała na ławce i patrzyła na ciemne, sunące powoli wody Missisipi. Była zamyślona, ale z chęcią zgodziła się najego propozycję, zainteresowana szybkim zarobkiem.

Reszta poszła łatwo, tak jak kradzież bielizny Sam.

Zastanawiał się, jak doktor Sam przyjęła informację o dziewczynie…

Były sobie bliskie, widział je razem, słyszał, że Leanne Jaquillard była dla Sam kimś specjalnym. Chciałby zobaczyć, jak doktor Sam przyjęła wiadomość o śmierci Leanne.

Samanta musiała zdawać sobie spra.wę, że dziewczyna zginęła przez nią.

Pamiętał, jak umierała i jak go błagała.

Poczuł, że krew zaczyna szybciej krążyć mu w żyłach. Przyrodzenie napierało na spodnie, kiedy myślał o Samancie, jej rudych włosach i zielonych oczach. Wkrótce odczuje roz~osz. Dotknął się. Zamknął oczy i pomyślał o tym, jak mordował Leanne Jaquillard…

Ze świata fantazji wyrwał go dzwonek telefonu komórkowego. Wście¬kły, ruszył przez pokój i chwycił aparat.

– Tak?

– Cześć! – odezwała się pełnym oczekiwania, ożywionym głosem.

Uśmiechnął się. Była ładna, ambitna, chętna robić wszystko, o co ją popro¬si. – Nie pracuję dziś wieczorem i pomyślałam, że moglibyśmy się spotkać. – Może – powiedział i popatrzył na swojego więźnia. Pora na kolej¬ną dawkę tabletek nasennych, które ukradł w Houston.

– Na Chartres jest nowa restauracja. Czytałam o niej w gazecie. Praw¬dzi,wa kuchnia francuska, no, ale zawsze tak piszą. Albo możemy zjeść… mogę sama coś ugotować.

Pomyślał o polowaniu i o śmierci Leanne i znowu poczuł, jak na¬brzmiewa. Ta kobieta, chociaż jeszcze o tym nie wiedziała, również po¬czuje słodkie tortury błyszczącego różańca.

– Wyjdźmy gdzieś – powiedział, chcąc przetrwać noc, zgubić się w tłumie na Bourbon. – Mam nastrój najazz. Spotkamy się – zerknął na zegarek – o dziesiątej na rogu Bienville i Bourbon.

– Nie mogę się doczekać – powiedziała i rozłączyła się.

On też chciał ją zobaczyć. Rozejrzał się po pomieszczeniu i popa¬trzył na pamiątki, które przyniósł tu z sobą. Pamiątki z lepszych czasów, tak bardzo odległych. Zdjęcia Annie, Samanty, trofea sportowe – rakieta tenisowa, zestaw kijów golfowych, kij do hokeja, wędka i narty. W spo¬mnienia po tym… jakie było jego życie i jakie mogło być.

Był grzesznikiem.

Tyle wiedział i nie musiał sobie o tym przypominać.

Dziś w nocy zgubi się w tłumie, wypije, może kupi trochę koki. A po¬tem… potem… wróci tu, do ciemnej nory, gdzie nikt nie usłyszy krzy¬ków i zmusi swojego więźnia do błagania o litość i śmierć.

Dziś w nocy zacznie realizować swój plan. Zerknął na pojękującą ofiarę i z pudełka na przybory do golenia wyciągnął strzykawkę. Więzień zoba¬czył, że się zbliża i zaczął się krztusić, łapać głośno powietrze przez kne¬bel. Chciał uciekać, ale ręce miał związane na plecach, a nogi skute łańcu¬chem. Wybałuszył oczy i zaczął rzucać głową na wszystkie strony.

– Albo to, albo aligatory…:. powiedział ojciec John, chwycił za lewe ramię ofiary i wbił głęboko igłę. – Aligatory są dla ciebie za dobre.

Więzień zaczął szlochać.

Żałosne. Łatwiej byłoby zabić go… ale w ten sposób zepsułby wszystko. – Zamknij się – powiedział, a więzieó się rozpłakał. John kopnął go z całej siły w golenie.

– Zamknij się, do cholery.

Więzień zamilkł, ale po jego policzkach płynęły łzy. John chwycił go za rękę, złapał za palec i zerwał sygnet. Nie był w stanie ukryć uśmie¬chu. Otworzył szatkę, w której trzymał swoje skarby, trofea po ofiarach, i dorzucił sygnet. Skulona postać znowu zaczęła krzyczeć, ale jedno spoj¬rzenie uciszyło go.

Dobrze.

Ojciec John pomyślał o tej, która była jego właściwym celem. Doktor Sam.

Tym razem spotkają się nie na falach radiowych, tylko osobiście. Taka słodka zemsta… Miał dla niej opracowany wspaniały plan. Przywiezie ją tutaj, zobaczy strach w jej oczach i pozwoli jej żyć tak długo, aż zacznie błagać go o wybaczenie.

Potem, kiedy zmęczy się zabawą, zabije ją różaócem. Z wprawą zrobił znak krzyża i sięgnął po okulary.

Rozdział 30

– Nie zostaniesz tutaj. – Ty wszedł właśnie do jej domu, a Sam rzuci¬ła mu się w ramiona. – Chodź, kochanie, zabiorę cię w jakieś bezpieczne miejsce. – Kopnięciem zamknął drzwi.

– To takie okropne – powiedziała łamiącym się głosem. – Leanne… O Boże. Była w ciąży, zupełnie tak jak Annie.

– Cicho. Wszystko będzie dobrze.

– Nie będzie dobrze. Nigdy.

Przytulił ją mocniej i pocałował w czoło.

– Będzie… na to trzeba trochę czasu.

– Nie mamy czasu. Ten… potwór ciągle jest na wolności.

– Dopadniemy go. Obiecuję. – Pocałował jej zapłakany policzek, a potem usta. – Trzymaj się mnie, a wszystko będzie dobrze.

Chciała mu wierzyć. O, Boże, tak bardzo chciała mu wierzyć. Kosz¬mar jednak jeszcze się nie skoóczył i-pomimo jego zapewnień, miała wątpliwości, czy kiedykolwiek będzie tak jak przedtem.

– Opowiedz mi, co się stało – poprosił Ty.

Sam westchnęła głośno.

– To było okropne. – Podprowadził ją do fotela przy biurku i kiedy usiadła naprzeciwko mrugającego ekranu komputera, on oparł się bio¬drem o biurko i słuchał.

Opowiedziała mu, co robiła, kiedy wyjechał, co osiągnęła i czego nie udało jej się dokonać. Próbowała skontaktować się z koleżanką ze szpitala Miłosierdzia Matki Bożej, ale ponieważ był weekend, mogła tylko zostawić wiadomość na sekretarce. Dzwoniła i pisała do Leanne, ale na próżno, bo biedaczka już nie żyła. Bawiąc się ołówkiem, i drżąc z zimna, opowiedziała mu o swoim bracie, a potem o tej strasznej roz¬mowie telefonicznej z Johnem, w trakcie której przyjechała policja z wia¬domością o tym, że Leanne Jaquillard została zamordowana przez seryj¬nego mordercę.

– Jezu – powiedział Ty. – Żałuję, że mnie tu nie było.

– Nie powstrzymałbyś go. Nikomu by się to nie udało. – Odłożyła ołówek i zgarbiła się w fotelu. – Boże, jestem wykończona.

– Mam coś, co ci pomoże. – Poszedł do kuchni. Sam słyszała, jak grzebał w szatkach i odkręcił kran. Poleciała woda, a kilka sekund póź¬niej pojawił się ze szklanką w ręku.

– Proszę•

– Dzięki. – Wypiła łyk, przystawiła sobie szklankę do czoła i opowiedziała mu o tym, jak była na komisariacie w Nowym Orleanie.

– Odkąd detektyw Montoya mnie przywiózł, nie ruszałam się stąd. Szukam w moich książkach informacji na temat psychologii zbrodni, dys¬funkcji i seryjnych morderców. Nic mi to jeszcze nie dało. – Pociągnęła kolejny łyk. – Byłam taka głupia, naiwna i zarozumiała. Myślałam, że za¬czynam go rozumieć. Wydawało mi się, że dla Johna to tylko chora zaba¬wa. Czułam, że jest gwałtowny, bo to było widać po tym podziurawionym zdjęciu, które mi przysłał\ ale nie miałam pojęcia… to znaczy ani przez chwilę nie sądziłam, że on… jest mordercą. – Na sekundę zamknęła oczy,, starając się opanować i pozbyć ogłuszającego poczucia winy.

– Znajdziemy go.

– Ale kim on jest? Pol icja ma próbki nasienia i porównująje z osobami bliskimi ofiarom, z mężczyznami z otoczenia Annie, ale to trochę potrwa.

– Mam niektóre z tych informacji. Pamiętasz? Z powodu ciąży An¬nie. – Ty sięgnął po telefon. – Jak się nazywa ten detektyw?

– Rick Bentz.

– Zadzwonię do niego i powiem mu wszystko, co wiem. Zaproponuję mu moje akta, opowiem, czego się dowiedziałem i spróbuję ich


przekonać, że wszystko zaczęło się od Annie Seger. Ten, kto zabił ją, jest tym, którego szukają.

– Może oni wierzą w wersję o samobójstwie Annie?

– Więc będę m usiał ich przekonać, że się my lą – powiedział. – Masz bezpośredni telefon do Bentza?

– Jego wizytówka jest na lodówce.

Ty poszedł do kuchni i wykręcił numer komisariatu policji w No¬wym Orleanie. Kilka minut później połączył się z Bentzem i wyjaśniał mu teorię na temat śmierci Annie.

W tym czasie Sam zaparzyła kawę. Musiała się czymś zająć, odpędzić demony, które powtarzały, że jest odpowiedzialna za śmierć Leanne.

Nie tylko Leanne. Innych również. Przynajmniej dwóch kobiet.

Z twojego powodu, Sam. Kiedy nie udało ci się pomóc Annie, wy¬rządziłaś mu wielką krzywdę.

NIE MA MOWY! Nie daj się wciągnąć w takie chore, pokręcone teorie. On jest nienormalny, Samanto. Weź się w garść. Rusz głową i wy¬korzystaj swoją wiedzę. Dojdź do tego, kim on jest.

Wyprostowała się, opanowała i kiedy kawa parzyła się w ekspresie, słuchała, jak Ty rozmawia przez telefon. Znalazła w torebce długopis, wzięła notes, który trzymała przy telefonie.

Kto był w Houston, kiedy umarła Annie?

Zaczęła od siebie i jedno po drugim wypisywała imiona, które przy¬chodziły jej do głowy: Ceorge Hannah, Eleanor Cavalier, Jason Faraday, Estelle Faraday, Kent Seger, Prissy McQueen, Ryan Zimmerman, David Ross i Ty Wheeler. Jeszcze Peter Matheson. Nie zapominaj, że twój ko¬chany znikający braciszek też mógł być w mieście. Skrzywiła się. Nie Pe¬ter – tylko nie on. Postawiła znak zapytania przy jego imieniu, a potem wykreśliła wszystkie kobiety – owszem, mogły być wspólniczkami, ale nie morderczyniami. Z notatek Tya wiedziała, że Jason Faraday i Kent Seger mieli grupę krwi zero plus. Pete tak samo. Nie wiedziała, jaką miał Ty i George Hannah, albo David, ale wykreśliła tego pierwszego z listy. Nie był mordercą. Jej brat też nie. Pete nigdy nie poznał Annie Seger.

Skąd wiesz, Sam? Nie widziałaś go od lat. Nie wiedziałaś, że był w Houston.

Nie miała pewności, czy tak rzeczywiście było… nie, nie Peter… wspo¬mniała ciemnowłosego brata, który lubił być od niej lepszy, szybszy w jeź¬dzie na rowerze, sprawniejszy w pływaniu najeziorze Shasta, zwinniejszy na nartach, kiedy rodzice zabierali ich w góry. Pamiętała jego uśmiech, psotne zielone oczy, podobne do jej oczu, i to, jak lubił wygrywać z nią w każdej grze. Potem wpadł w świat zdominowany przez narkotyki.