Odkroił kawałeczek i wziął bez przekonania do ust.
– Na litość boską, człowieku! – wybuchnął Henry. – Nie smakuj tego, jakby to był kawior, tylko jedz.
Bonnie wstrzymała oddech. Tyle razy już próbowała namówić Paddy'ego do jedzenia. Może uda się to Henry'emu?
Ku jej zdumieniu Paddy ukroił większy kawałek. Henry nie spuszczał z niego wzroku. Powoli,, powoli omlet znikał.
A w końcu talerz pozostał pusty.
– No! – powiedział Henry z zadowoleniem. – Nie mówiłem, że pyszny?
– Zupełnie dobry – zgodził się Paddy bez przekonania, a potem, patrząc na Bonnie, uśmiechnął się. – Całkiem dobry. Naprawdę.
– I nie pachniał środkami dezynfekcyjnymi – odparła z uśmiechem. – Na pewno nie pachniał – powiedziała, spoglądając lekko zażenowana na swoje poplamione dżinsy. Z trudem skrywając uczucie ulgi, zabrała talerz Paddy'ego. – No to teraz macie pół godziny na czytanie lub pogawędkę, a potem gaszę światła.
– To ci dopiero – mruknął Paddy. – Dyscyplina jak w szkolnym internacie.
Henry nie odezwał się jednak więcej. Paddy wzruszył ramionami i nastawił radio.
– Za chwilę będę z powrotem. – Bonnie zawahała się. – Wuju – zwróciła się do Henry'ego. – Dobrze chyba pamiętam, że doimy teraz siedemdziesiąt trzy krowy?
Nie musiała czekać na odpowiedź ani chwili.
– Tak. Dlaczego pytasz? Czy jakaś zginęła?
– Nie liczyłam ich jeszcze – skłamała – ale pomyślałam, że najwyższa pora to zrobić.
Gdy tylko wyszła z sypialni, zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę i wzdrygnęła się, słysząc głos Webba Halforda.
– Dzwonię, żeby się dowiedzieć, czy wszystko w porządku – powiedział. – Czy nic pani nie brakuje? Żadnych lekarstw? Przyjadę jutro z samego rana i mogę przywieźć wszystko, co tylko pani sobie zażyczy.
– Wszystko jest w porządku – odpowiedziała, usiłując mówić spokojnym głosem. – Nie ma powodu, żeby pan tu przyjeżdżał. Daję sobie świetnie radę i wcale nam pan nie jest potrzebny.
– Czy pani chce, czy nie chce, i tak przyjadę – odparł stanowczo. – Do zobaczenia jutro.
Cholerny facet. Prawie już doszła do siebie, a teraz wszystko zaczyna się od nowa… Ręka jej drżała, gdy odkładała słuchawkę, i w żaden sposób nie mogła sobie wytłumaczyć, dlaczego się tak dzieje. Dlaczego Webb Halford tak łatwo potrafi ją zranić, dlaczego jest przy nim taka zalękniona i speszona.
Głupia jestem, pomyślała. Mam ważniejsze sprawy na głowie niż Webb Halford.
Choćby ta zaginiona krowa.
Gdzie ona może być, u licha?
Stanęła w drzwiach, próbując przeniknąć wzrokiem mrok spowijający dolinę. Nie bardzo mogła zostawić swoich pacjentów i udać się na poszukiwania. Zajęłoby jej to przecież wiele godzin.
Podczas porannego udoju Bonnie liczyła krowy szczególnie starannie. Przy ostatniej, siedemdziesiątej drugiej, westchnęła ciężko.
Był już jasny dzień i właśnie sprawdziła wypracowany przez siebie system alarmowy.
Bindy i Dougal, dwa szkockie owczarki, nie odstępowały jej na krok od chwili, gdy pojawiła się na farmie. Były spokojne i łagodne i zdenerwowały się tylko raz, gdy sprawdzała z Paddym działanie interkomu.
– Bonnie – krzyknął Paddy do urządzenia tak głośno, że głos jego rozległ się stokrotnym echem i obydwa psy rzuciły się wściekłe i zjeżone w kierunku głośnika. Ich szczekanie rozniosło się po całym gospodarstwie.
Bonnie przywiązała psy pod interkomem i wyciągnęła trzykołowy motocykl. Wiedziała, że jeżeli usłyszy szczekanie, będzie mogła wrócić z pastwiska w ciągu kilku minut.
W połowie drogi znalazła to, czego szukała. Nie był to jednak powód do radości.
Krowa pośliznęła się na stromym stoku, gdy schodziła z pastwiska na ścieżkę. Leżała teraz na boku i Bonnie nie potrzebowała wiele czasu, by ocenić sytuację.
Noga krowy znajdowała się pod dziwnym kątem. Gdy Bonnie podeszła bliżej, krowa próbowała się unieść, ale opadła zaraz na ziemię, rycząc żałośnie.
Bonnie nachyliła się nad nią, a ręce jej obmacywały ranne zwierzę. Sądząc po wyglądzie, noga musiała być złamana, a krowa ze złamaną nogą nie ma wielkiej szansy na przeżycie. Niezadowolona z siebie, ponownie zbadała nogę. Nie miała przecież pojęcia o anatomii zwierząt. Gdyby to był człowiek, powiedziałaby, że ma nogę zwichniętą.
Potrzebny jest weterynarz, i to szybko. To jeszcze nie jest tragedia. Zwichniętą nogę można nastawić. Będzie musiała powiedzieć o tym Henry'emu i spytać o weterynarza.
Wróciła na piechotę do domu i zastała swoich pacjentów pochłoniętych sprzeczką.
– Nie powiesz mi przecież, że nie jesteś Irlandczykiem – przemawiał Henry do swego towarzysza na sąsiednim łóżku. – A kim w końcu może być facet, który ma marchewkowe włosy i imię Paddy? A to jest twoje radio. Nastawmy więc na twoich księży, czy jak się tam oni zwą, i niech już robią, co potrafią najgorszego. Jeśli chcą mnie nawrócić, to życzę im szczęścia.
– Ależ chłopie, przecież to twój dom, a ty jesteś prezbiterianinem – zaprotestował Paddy. – Posłuchajmy więc może jakichś pastorów i starszych z twojego kościoła. Nie umrę od tego po jednym razie, a może się nawet czegoś dowiem.
– Ale to twoje radio – gorączkował się Henry.
– No dobrze, ale… – Sprzeczka ciągnęła się już najwyraźniej od pewnego czasu i Paddy miał dość. Kręcił gałką, zmieniając stacje. – Coś ci powiem. Żeby wilk był syty i owca cała, tutaj jest, jak słyszę, uroczyste nabożeństwo z kościoła prawosławnego. Może nawrócą i mnie, i ciebie.
Bonnie zapomniała na chwilę o swoim zmartwieniu i zakrztusiła się ze śmiechu. Weszła do pokoju z rozjaśnioną twarzą.
– Poganie moi kochani – powiedziała. – Potrzebuję pomocy. Henry, co za weterynarz tu przychodzi? – spytała.
Henry spochmurniał.
– Nie mam weterynarza – mruknął.
Bonnie zasępiła się.
– Ale był tu przecież kiedyś stary doktor Davis?
– Trzy miesiące temu miał atak serca – wyjaśnił Henry ponuro. – Najbliższy weterynarz jest blisko siedemdziesiąt kilometrów stąd i przyjmuje tylko u siebie. A co się stało?
– Jedna z jałówek skręciła nogę – powiedziała.
Henry zmartwiał.
– Która?
– Ta mała, rasy dżersej, z białym pyskiem i jednym białym uchem.
– Że też to musiała być właśnie ona – powiedział łamiącym się głosem. – Taka piękna krowa.
– No więc kogo się woła?
– Nikogo – uciął sucho. – Na górze mojej szafy w sypialni leży strzelba, a naboje są w stoliczku nocnym. Będziesz musiała ją zastrzelić.
– Zastrzelić? – Bonnie spojrzała na wuja zmieszana.
– Ale… Ale ja nie potrafię.
– To będziesz musiała patrzeć, jak przy tobie umiera – szepnął stary człowiek i spojrzał na nią zimnym wzrokiem. – Szkoda, że cię nie nauczyłem strzelać, jak byłaś mała.
– I nic, naprawdę nic nie można zrobić?
– Nie przyjedzie tu żaden weterynarz. Nie ma na co liczyć. A w dodatku jest niedziela. Dobrze będzie, jeśli ktoś chociaż podejdzie do telefonu.
– To znaczy, że muszę ją zawieźć do weterynarza?
– Nie. Zanim byś się tam znalazła, ona umarłaby z bólu i przerażenia, nie mówiąc o tym, że nie dałabyś rady wciągnąć jej na pikapa. – Odwrócił się. – Przynieś tu strzelbę, to pokażę ci, co masz robić.
Za dziesięć minut Bonnie była z powrotem. Czuła, że robi się jej niedobrze.
– I musisz ją jakoś potem pogrzebać – dorzucił Henry. – Nie możesz zostawić na drodze martwej krowy. – Głos drżał mu ze zmęczenia i zdenerwowania. – Nie powinnaś była tu przyjeżdżać. Wiedziałem, że nie powinnaś…
Nie mogła się spodziewać pomocy od swoich pacjentów. Źle się stało, że dowiedzieli się o całej sprawie. Bonnie chwyciła strzelbę, jakby miała ona w każdej chwili wypalić, i poszła w kierunku drogi. Była tak pochłonięta swoją ponurą misją, że prawie nie zauważyła starego samochodu, który wjechał na podwórze i zatrzymał się.
– Na litość boską, gdzie się pani z tym wybiera?
Webb Halford. Tego głosu nie pomyliłaby z żadnym innym. Omal nie zapomniała, że miał przyjechać.
Stanęła jak wryta, ale się nie odwróciła. Nie była w stanie. W życiu jeszcze nie miała przed sobą tak ciężkiego zadania.
– Może mi pani odpowie? – Przeszedł przez podwórko i stanął przy niej, a uwaga jego skoncentrowana była wyłącznie na strzelbie.
– Właśnie zastrzeliłam moich pacjentów, a teraz idę jeszcze zastrzelić kilku sąsiadów – odezwała się wreszcie, odpowiadając na jego oskarżycielski ton.
Nie odwróciła się, by na niego spojrzeć. Stała w tym samym miejscu wpatrzona w dolinę nic nie widzącymi oczami, próbując nie myśleć, co ją czeka. Nie poruszyła się, gdy Webb zdecydowanym ruchem wyjął jej z ręki strzelbę.
– Muszę… – szepnęła.
– Zastrzelić kilku sąsiadów? Mieszkają tu w okolicy państwo Travis. Mają siedmioro koszmarnych dzieci. Mogłaby pani kilkoro z nich zastrzelić i wylądowałaby pani w więzieniu, a państwo Travis nawet by tego nie zauważyli. – Wyjął naboje z ładownicy. – Szkoda zachodu.
– Proszę… – powiedziała łamiącym się głosem. – Proszę, niech pan załaduje strzelbę z powrotem. Ja nie umiem…
– Proszę mi najpierw powiedzieć, co zamierza pani zrobić.
– Muszę zastrzelić krowę.
– Aha. – Webb spojrzał na nią innym wzrokiem. Nie załadował strzelby, a naboje wsunął do kieszeni. Położył dłonie na ramionach Bonnie i odwrócił ją do siebie. Jego silne ręce nie napotkały oporu. – Dlaczego?
Niespodziewanie powiedział to łagodnym głosem, który zachwiał jej determinacją. Jedyne, co teraz potrafiła, to… to powstrzymać się od łez. Webb Halford patrzył na nią z góry, a ona miała ochotę oprzeć mu głowę na piersi i wybuchnąć płaczem.
Boże mój, przecież dla tego człowieka nie znaczyła więcej niż najmizerniejszy robak. Zmusiła się, by spojrzeć na niego. W rozpiętej pod szyją koszuli i dżinsach był niesamowicie przystojny. Typ mężczyzny, dla którego Jacinta straciłaby głowę. I od którego ona, Bonnie, nie może się spodziewać pomocy.
– Krowa… – zaczęła, połykając łzy – krowa skręciła nogę. Nie mam jej jak przetransportować do domu, a wuj mówi, że tu nie ma weterynarza.
"Święta pełne słońca" отзывы
Отзывы читателей о книге "Święta pełne słońca". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Święta pełne słońca" друзьям в соцсетях.