– Nie rozumiem…
– Zniknęła gdzieś ukochana nioska mojego wuja – wytłumaczyła. – I nie mam pojęcia, jak mu o tym powiedzieć.
– Szukała pani wszędzie?
Odczuła wdzięczność, że Webb nie lekceważył jej niepokoju. Wiedział, tak jak Bonnie, że dla chorych przykutych do łóżka najmniejsze zmartwienie przybiera rozmiary tragedii. No, ale będą mogli chociaż przynieść wiadomość o uratowaniu krowy.
– Gdyby nie zginęła, byłaby z innymi kurami. Mogła tylko…
– Tak?
– Ten sąsiad nie zamykał ich na noc, więc wchodziły i wychodziły z kurnika, kiedy tylko chciały. Ta, która zginęła, była szczególnie mała i łatwo mógł ją złapać lis.
– Rozumiem. – Webb zmarszczył brwi. – I nie chce pani powiedzieć o tym wujowi.
– Nie chcę. – Zagryzła wargi. – Dosyć ma już zmartwień. I tak się dowie. Już teraz pyta o jajka od niej. Żeby chociaż zaczął chodzić, zanim mu powiem, że ta kura zginęła, bo teraz gotów pomyśleć, że wszystko się wali…
– Rozumiem. – I znowu Webb patrzył na nią w ten swój dziwny sposób, jakby rozmyślał nad czymś i był zdumiony tym, co zobaczył. – Może mu powiedzieć, że zaczęła kwokać?
– Kwokać?
– Kiedy kura zaczyna kwokać, przestaje nieść jajka – tłumaczył. – To może trwać około sześciu tygodni, więc przez sześć tygodni wuj nie będzie liczył na jajka od niej. A potem, może dzień przed jego pierwszym wyjściem na podwórko, kura może opuścić ten ziemski padół po nagłej i niespodziewanej chorobie. – Uśmiechnął się. – Wydam sam diagnozę, jeżeli sobie pani życzy. Zrobimy wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby uratować jej życie; zaprzęgniemy do tego całą nowoczesną medycynę, ale… – rozłożył ręce gestem wyrażającym nieuchronność losu – czasem nawet lekarze muszą przyznać, że są bezradni.
Bonnie zakrztusiła się ze śmiechu.
– Zrobi to pan dla nas?
Znowu spojrzał na nią i uśmiechnął się tak, jak to on tylko potrafił.
– Zrobię to dla pani – powiedział cicho, obrzucając ją spojrzeniem pełnym czułości. Wyciągnął do niej znowu rękę. – A teraz, pani doktor, czas już chyba zająć się pani pacjentami.
Nie ruszył się jednak, lecz stał w miejscu, nie spuszczając z niej oczu. Serce jej biło jak szalone. Zrobię to dla pani… Już same te słowa były pieszczotą. Zapowiedzią, że rodzi się między nimi coś ważnego…
Z trudem oderwała od niego wzrok. Wiedziała, że musi się opanować.
– Ja, oczywiście… Wujowi będzie bardzo miło…
Spojrzała w kierunku domu i zamarła.
Tylnymi drzwiami wychodził właśnie na dwór Paddy. Szedł wolno, chwiejnym krokiem, i nagle potknął się i runął jak długi na ziemię.
Rozdział 4
Gdy Webb zobaczył przerażenie na twarzy Bonnie, jednym spojrzeniem ogarnął sytuację, odwrócił się i puścił biegiem do Paddy'ego, zanim Bonnie opanowała się na tyle, by ruszyć za nim. Gdy dobiegła do nich, Webb układał już Irlandczyka na plecy.
– Zaraz przyniosę tlen – powiedziała i pobiegła do domu po butlę i maskę tlenową Paddy'ego. Henry patrzył na nią przerażonym wzrokiem, ale nie miała teraz czasu, by go uspokoić. W sekundę była z powrotem.
Założyła Paddy'emu maskę na twarz, a Webb podtrzymał go za ramiona. Skóra Paddy'ego przybrała już sinobladą barwę.
– Wszystko będzie dobrze – mówił Webb pewnym głosem. – Proszę się nie spieszyć. Tlen, który pan teraz wdycha, za chwilę zacznie działać. Proszę spokojnie leżeć i nie denerwować się. Niech pan wolno oddycha.
Bonnie wzięła Paddy'ego za rękę.
– Wszystko w porządku, Paddy – powiedziała cicho. – Po raz pierwszy od czasu złamania nogi zrobiłeś taki spacer. Nic dziwnego, że płuca się zbuntowały.
Nic więcej nie można było na razie zrobić, trzeba było czekać. Zapadła martwa cisza, potęgowana rzężeniem Paddy'ego, który z trudem wciągał powietrze.
Z wolna jednak twarz jego przybierać zaczęła normalny kolor. Wyciągnął rękę, by zedrzeć maskę z twarzy.
– Jeszcze nie – powstrzymała go Bonnie. – Najpierw zaniesiemy cię do łóżka.
Oczami dała znać Webbowi, że jest gotowa do przenosin Paddy'ego. Czas naglił. Tlen w butli już się kończył.
Webb wyglądał tak, jakby dostał obuchem w głowę. Nie bardzo rozumiał, co się stało.
– Czy jest pan gotowy? – W głosie Bonnie zabrzmiało zniecierpliwienie.
– Czy na pewno da pani radę?
– Oczywiście – odburknęła.
Bonnie miała drobną budowę, ale była silna. Webb starał się wziąć cały ciężar na siebie, lecz mimo to Bonnie z trudem łapała oddech. Nie poddała się jednak i po chwili Paddy leżał już w łóżku. Webb zajął się ułożeniem go, a ona pobiegła po tlen.
Po następnych pięciu minutach Paddy doszedł na tyle do siebie, że mógł już mówić. Twarz Bonnie rozjaśniła się nieco.
Przez cały ten czas Henry nie odezwał się nawet jednym słowem. Leżał bezradny i z rosnącym niepokojem wodził oczami wokół siebie. W szpitalu Bonnie mogłaby zasunąć zasłony wokół łóżka Paddy'ego, tu jednak nie było podobnych możliwości. Gdy Paddy zaczął znowu normalnie oddychać i Bonnie odeszła od jego łóżka, Henry odezwał się w końcu:
– Jemu… Jemu nic nie będzie…
– Nic mu nie będzie. – Bonnie odwróciła się do wuja i niepewnie się do niego uśmiechnęła. Starała się mówić pewnym głosem, ale sama jeszcze czuła się trochę wystraszona. – To pewnie wszystko przez to wasze nabożeństwo.
Henry roześmiał się cichutko, a oczy Bonnie otworzyły się szeroko ze zdumienia. Ostatni raz Henry śmiał się… Nie potrafiła sobie nawet przypomnieć, kiedy to było.
– Nie wiem, co bym zrobił, gdyby on umarł – wyszeptał Henry. – Wstał z łóżka przeze mnie.
– To był też i mój pomysł – zaprotestował Paddy ledwo dosłyszalnym szeptem.
– Wyobrażaliśmy sobie, że siedzisz bezradnie na drodze i nie możesz się zdobyć na odwagę, żeby zastrzelić krowę – tłumaczył Henry. – Że strzelba ci nie wystrzeliła. Czekaliśmy i czekaliśmy, aż w końcu nie byliśmy już w stanie tego wytrzymać i Paddy powiedział, że on to zrobi…
– I poszedł mi na pomoc – dokończyła Bonnie, a do oczu napłynęły jej łzy. Odwróciła się do Paddy'ego i wzięła go za rękę. – Mogłam się była domyślić. A my z doktorem Halfordem ratowaliśmy przez ten czas życie jałówki.
– Ratowaliście życie… – Henry przyjrzał się zabłoconej twarzy Bonnie, a potem oczy jego zatrzymały się na Webbie. – Nie chcesz chyba powiedzieć, że nastawiliście jej nogę?
– Nastawiliśmy. – Uśmiech, który ukazał się na twarzy Webba, ujął mu dobrych kilka lat. Popatrzył na Henry'ego i zaczął się śmiać z zadowolenia. Wyglądał jak uczeń, którego spotkała wielka radość w postaci wygrania pudełka czekoladek na loterii szkolnej. – Razem… Nie ma chyba takiej rzeczy, której byśmy nie potrafili zrobić, ja i doktor Gaize…
Spoważniał i zbadał pobieżnie obydwu pacjentów.
– Wyglądają świetnie – powiedział do Bonnie. – Znakomicie sobie pani radzi.
– Zwłaszcza wtedy, gdy wstają z łóżka i idą mnie szukać, narażając się na utratę życia… – zauważyła krzywiąc się, gdy szli z Webbem w kierunku jego samochodu.
– Założę się, że wyjdzie to Paddy'emu na dobre – zapewnił ją i oparł się o samochód. – Jeżeli on rzeczywiście nie próbował jeszcze wstawać po złamaniu nogi, to może się okazać, że lęk o panią był bodźcem, którego było mu potrzeba, żeby zaczął chodzić. I w sytuacjach, w których będzie sobie wyobrażał, że jest pani natychmiast potrzebny…
– Chce pan powiedzieć, że mam prosić go o pomoc dwa razy na dzień?
– Jeżeli będzie pani niedaleko. – Uśmiechnął się, a jego spojrzenie sprawiło, że z Bonnie zaczęło dziać się coś dziwnego. – Może pani na przykład pilnie potrzebować pomocy na progu jego sypialni, a następnym razem tuż za drzwiami… A po tygodniu niewykluczone, że będzie pani mogła wołać o pomoc z obory.
– Miejmy nadzieję – szepnęła i zmusiła się, by spojrzeć mu w oczy. – Dziękuję… Dziękuję panu – powiedziała drżącym głosem. – Nie umiem nawet powiedzieć, jak bardzo jestem panu wdzięczna.
– Jeszcze nie dostała pani rachunku. – Uśmiechnął się szeroko. – Ale wkrótce nadejdzie.
Bonnie zagryzła wargi.
– Wszystko ureguluję.
– Wiem – powiedział cicho. Dotknął delikatnie jej policzka i uśmiech na jego ustach zamarł. – Zdaje się, że ma pani dług, ale czuję, jeśli pani pozwoli… mam nadzieję, że spłaci pani ten dług w całości.
Bonnie zastanawiała się nad sensem wypowiedzianych właśnie słów i patrzyła, jak wielki samochód Webba oddala się wolno polną drogą. Jechał do miasta. Wiedziała dobrze, że zapotrzebowanie na lekarza w miejscowości takiej jak Kurrara musiało być ogromne, a on poświęcił jej już cały ranek.
Jakoś powinna mu odpłacić.
Podeszła do łąki przy domu popatrzeć na jałówkę. Krowa podniosła się i stanęła na chwiejnych nogach, a potem zrobiła kilka niepewnych kroków. Noga musiała ją jeszcze boleć, bo utykała, ale mogła już chodzić.
– Gdyby nie przyszedł, dawno byś już nie żyła – powiedziała jej Bonnie z uśmiechem. Krowa jednak nie zamierzała wyrażać specjalnie swej wdzięczności.
Pora na lunch, a ona się jeszcze nawet nie zastanowiła, co podać. Zawróciła obok kurnika i raz jeszcze rozejrzała się wokół, szukając Frankie, ale po chwili dała sobie spokój. Musiał ją porwać lis. A ona musi przecież przygotować posiłek, zrobić pranie, masaż swoim pacjentom, zmienić pościel, a potem jeszcze wydoić krowy.
– Chyba już lepsza byłaby noc z całą masą pacjentów na ostrym dyżurze – mruknęła do siebie w drodze do domu.
Gdy skończyła wieczorny udój i ułożyła swoich pacjentów, poczuła, że jest zupełnie wykończona. Dziewiąta godzina. Zanim się zwalę do łóżka, pomyślała, muszę jeszcze odwiedzić moją krowę inwalidkę.
Krowa pasła się spokojnie. Bonnie wydoiła ją i podsypała świeżego siana, a krowa osunęła się wtedy na trawę z westchnieniem ulgi. Za tydzień powinna być na tyle zdrowa, by dołączyć do stada.
Nareszcie jakieś szczęśliwe zakończenie sprawy. Bonnie, wdzięczna losowi za podobny rozwój sytuacji, skierowała się do domu. Zatrzymała się, widząc, jak otaczającą ciemność rozproszyły światła nadjeżdżającego samochodu.
"Święta pełne słońca" отзывы
Отзывы читателей о книге "Święta pełne słońca". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Święta pełne słońca" друзьям в соцсетях.