I co teraz?

Stała z latarką w ręce, czekając, aż samochód się zatrzyma. Towarzyszyły jej obydwa psy. Miały zjeżoną sierść, a Bonnie cieszyła się, że ma je przy sobie. Gospodarstwo leżało na uboczu, a Paddy i Henry stanowili wątpliwą obronę.

Poznała samochód, gdy zahamował. Przyszło jej to jednak z trudem, gdyż skrywała go ogromna choinka, przywiązana byle jak do bagażnika na górze.

Webb…

Światła samochodu zgasły, silnik ucichł i ukazał się Webb Halford. Zobaczył latarkę, którą trzymała w ręce. W świetle księżyca wydała mu się niesamowicie młoda, bezbronna i zagubiona.

– Wesołych świąt – powiedział, a jego usta rozciągnęły się w uśmiechu. – Nie chce pani powitać świętego Mikołaja?

– Pan… pan wcale nie przypomina świętego Mikołaja. – Bonnie zabrakło tchu, a Webb Halford roześmiał się. W niczym nie przypominał teraz tego człowieka, który tak niedawno traktował ją obraźliwie i oskarżał o zaniedbywanie wuja.

– Gdzie mam ją postawić?

– Ją?

– Nie wiem, czy pani zauważyła – tłumaczył cierpliwie – że na dachu mojego samochodu jest choinka, bożonarodzeniowe drzewko, które należy przybrać.

– Nie… nie mam żadnych ozdób choinkowych.

– Już dawno zauważyłem.

Przemawiał do niej jak do istoty nieco upośledzonej i Bonnie bezradnie rozłożyła ręce.

– Ale my nie mamy jej czym przybrać. Moja ciotka nie uznawała takich rzeczy.

Westchnął ciężko.

– Człowiek musi myśleć o wszystkim. – Rozluźnił linki i drzewko zsunęło się na dół. – Przyszło mi dziś rano do głowy – ciągnął – że ma tu pani coś w rodzaju szpitala i że jest on dosyć ponury. Nic tu nie przypomina o świętach, a szpital w Kurrarze tonie w bożonarodzeniowych dekoracjach. Więc… – wyciągnął z samochodu pudełko – ma tu pani sztuczne ognie, różne świecidełka i bombki. Coś mi się wydaje, że siostra zapakowała nawet anioła na czubek choinki. Musi mi pani tylko powiedzieć, gdzie to postawić. I proszę wziąć pudełko.

Webb wypuścił choinkę z ręki, gdy sięgał po pudło, i drzewko zachwiało się. Próbował je złapać, ale było już za późno. Choinka przechyliła się niebezpiecznie. Bonnie wyciągnęła rękę w stronę drzewka w tej samej chwili co Webb. Ręce ich spotkały się, gdy choinka upadła, a oni obydwoje znaleźli się na ziemi.

Zapadła martwa cisza. Przez chwilę nic się nie działo. Bonnie czuła jedynie dotyk palców Webba i zapach zielonych igieł.

– Proszę, proszę, co za historia. – Skąpani byli w poświacie księżyca, a oczy Webba śmiały się do niej. Wypuścił z ręki choinkę, by ująć ją pod brodę. – Myślałem, że będę musiał najpierw wyszukać jemiołę, ale skoro rzuca się pani sama w moje ramiona…

– Drugą ręką objął ją za ramiona i przybliżył usta do jej warg.

Był to pocałunek pełen uśmiechu i radości. Pocałunek, jakich wiele w okresie świąt i nic ponadto, powtarzała sobie Bonnie, gdy dotknęła wargami jego ust. Miał to być przecież przyjacielski pocałunek, pocałunek jak muśnięcie. A jednak… dotyk jego rąk i ust, jego zapach…

O Boże, to nie jest już wcale przyjacielski pocałunek. Usta jego, które początkowo delikatnie tylko muskały jej wargi, zaczęły teraz żądać, wymagać, brać ją w posiadanie… Uśmiech ulotnił się gdzieś, pozostało tylko ciepło. Pozostało poczucie bliskości i pożądanie…

Nie wiadomo, co by było dalej, gdyby nie psy. Psy nie rozumiały, o co chodzi. Uznały już Bonnie za swoją panią, wiedziały, że to ona napełni im miski z jedzeniem i oto teraz leży na ziemi z jakimś obcym człowiekiem. Żaden szanujący się pies nie jest w stanie tolerować podobnego zachowania, więc dały od razu wyraz swemu oburzeniu. Nie zaatakowały wprawdzie bezpośrednio Webba, ale ich szczekanie zakłóciło nocną ciszę, a jeden z nich rzucił się do przodu, jakby w obronie swej pani.

– Leżeć… – Webb odsunął się od psa. Dougal wziął ogon pod siebie i przypełznął przepraszając, na co Bonnie roześmiała się niepewnie.

– Co za pociecha z takich psów! – odezwała się w końcu. – Nie widzicie, że on mnie napastuje?

Webb wstał i pociągnął Bonnie za sobą. Stanęli obok siebie. Bonnie oswobodziła rękę i próbowała doprowadzić do porządku swoje podniszczone ubranie.

– Dziękuję za choinkę. Niech ją pan tu zostawi, rano ją jakoś ustawię.

– Wyschnie do jutra – odpowiedział. – Trzeba ją zaraz wstawić do wody. Przywiozłem stojak z pojemnikiem na wodę. Proszę mi pokazać, gdzie ma stać, to zaraz się tym zajmę.

– Najlepiej będzie w pokoju Paddy'ego i Henry'ego. – Bonnie ciągle jeszcze nie mogła dojść do siebie i mówienie sprawiało jej trudność.

Gdy Webb wniósł drzewko do domu, dobiegło ich wołanie Henry'ego, który koniecznie chciał wiedzieć, co się dzieje. Świadomość, że jest przykuty do łóżka, dawała mu się najwyraźniej we znaki. Webb wniósł choinkę do pokoju, zapalił światło i wraz z Paddym i Henrym zaczęli podejmować decyzje dotyczące ozdabiania drzewka.

Bonnie usadowiła się na łóżku Paddy'ego i patrzyła, jak Webb wyciąga z pudła świecidełka, bombki, aniołki i lampki – wszystko, co było potrzebne, by przygotować pokój na Boże Narodzenie.

Choinka była ogromna – z trudem mieściła się w pokoju. Skrzydła anioła zamiatały sufit, a Webb stał na krześle, z trudem utrzymując równowagę.

– Jak pan zleci, przyniosę następne łóżko i będę miała trzech pacjentów – stwierdziła Bonnie, a Webb odpowiedział uśmiechem.

– Trudno się oprzeć pokusie, skoro pani zostałaby moim lekarzem – odparł żartobliwie.

– Lampki spadają – zauważył Paddy spokojnie. – Wiadomo, że nasza pani doktor to ciekawszy widok niż choinka, ale na pana miejscu zająłbym się jednak lampkami.

– Paddy! – Bonnie zrobiła się purpurowa, a Webb wprost nie posiadał się z radości.

W Henrym zaszła niesamowita przemiana. Cały promieniał, żartował, jego twarz jaśniała uśmiechem. Wszyscy trzej sprawiali wrażenie bardzo zadowolonych z życia.

Webb przesuwał i przewieszał ozdoby tak, jak sobie tego życzyli Henry i Paddy. Gdy obydwaj wreszcie wyrazili aprobatę, wyjął z pudła dwie gałązki jemioły i zawiesił je bez słowa ponad ich łóżkami.

– Jeśli pojawi się teraz jakaś dama, nie zapominajcie, że wisi tu jemioła. – Zwrócił się do Paddy'ego. – Chce pan zobaczyć, jak to działa?

– Pewnie, że chcę – roześmiał się Paddy i podrapał po ramieniu. – Pani doktor, coś mnie tu swędzi – jęknął. – Proszę zobaczyć, co to.

Bonnie wzruszyła ramionami.

– Uknuliście spisek…

– Ani mi w głowie żarty – zaprotestował Paddy. – Jeśli pani doktor zaraz tego nie obejrzy, może się to źle skończyć.

– Naprawdę? – Śmiejąc się, Bonnie podeszła posłusznie do Paddy'ego, a ten chwycił ją mocno w ramiona i serdecznie wycałował.

– Ty oszuście! – Bonnie wyswobodziła się z jego objęć, krztusząc się ze śmiechu. – Całować to potrafisz, a potem mówisz, że umierasz na płuca. Casanovą mógłby się od ciebie uczyć.

Paddy roześmiał się z zadowoleniem, a Webb popchnął Bonnie w kierunku drugiego łóżka.

– Coś mi się wydaje, że wuj cierpi na to samo co Paddy – powiedział.

Uśmiech na twarzy Bonnie zamarł. Spojrzała na Henry'ego. On także przestał się uśmiechać i jakby skurczył się w sobie.

– Czy to prawda, wujku? – spytała cicho, a serce jej zabiło sympatią do tego smutnego, przegranego mężczyzny. Ciotce Lois udało się zamienić go w człowieka, który bał się własnego cienia. Duch jej był wszędzie obecny.

– Henry, nie bądź głupi – powiedziałaby ciotka Lois, gdyby żyła. – Nie ma powodu, żebyś całował tę niewdzięcznicę. Jak już musisz, to pocałuj Jacintę. Pytanie tylko, czy ona zechce cię pocałować, skoro się nie goliłeś przez dwa dni i nie zmieniałeś koszuli…

– Ciotce wcale by się tu teraz nie podobało, prawda, wujku? – zapytała Bonnie i z ulgą zauważyła, że z twarzy Henry'ego znika napięcie. – Pocałuj mnie – poprosiła. – Nie ma teraz ciotki, więc nikt nie będzie ze mnie szydził. A ten pokój i Boże Narodzenie w tym roku są dla ciebie i dla mnie.

– Po tym, jak cię traktowaliśmy… – wyszeptał Henry, a Bonnie nachyliła się, by go wziąć za rękę.

– To już nie ma znaczenia.

– Ma.

Bonnie potrząsnęła głową.

– Naprawdę nie ma. – Uśmiechnęła się. – Ale musimy przecież pocałować się pod jemiołą.

I w końcu Henry ujął Bonnie za rękę i przyciągnął do siebie. Musnął jej czoło wargami, a potem puścił ją bez słowa. Bonnie cofnęła się, ale nie spuszczali z siebie wzroku. Oczy Henry'ego pojaśniały.

– Masz rację, dziewczyno – wyszeptał. – Twoja ciotka patrzeć by nie mogła na ten pokój. A mnie… bardzo się podoba.

– O co tu w ogóle chodzi?

Bonnie odprowadzała Webba do samochodu. Chciała zostać w domu, ale nie wypadało tak się zachować po tym wszystkim, co dla nich zrobił.

– Myśli pan o tej mojej rozmowie z wujem?

– A o co innego by mi mogło chodzić? – Webb chwycił ją za ramiona. – To wszystko było nie tak, jak myślałem, to nie pani odrzuciła rodzinę, tylko oni panią, prawda?

– To nie ma znaczenia.

– Wprost przeciwnie. – Webb zacisnął dłonie na jej ramionach. – Czy opowie mi pani wszystko?

– Nie.

– Czy pani wuj i ciotka podobnie traktowali Jacintę? To dlatego ona tu nie przyjechała?

– Pojęcia nie mam. Nie rozmawiałam z nią od lat.

– Chciałem panią przeprosić – odezwał się cicho. – Tak mi przykro, że niesprawiedliwie panią osądziłem. Nic właściwie nie wiem, ale poznałem panią trochę i to chyba mi wystarczy. Wystarczyłoby chyba każdemu mężczyźnie.

W jego słowach kryła się czułość. Spojrzała na niego, a on pochylił się i poczuła jego pocałunek.

Nigdy jeszcze nie doznała czegoś podobnego. Kiedyś… kiedyś pocałował ją Craig i powiedział, że ją kocha, ale nawet wtedy nie odczuwała tego co teraz. Teraz czuła, że tonie, i chciała utonąć. Ogarnęła ją fala czułości, ciepła, namiętności, uczucie, którego nie umiała nazwać.

Co ja robię? Bonnie, opamiętaj się. Obiecywałam sobie przecież… Czy mam teraz złamać obietnicę tylko dlatego, że jakiś przystojny facet chce mnie pocałować? Czy warto się znowu narażać na cierpienia i samotność?