Na polu golfowym Dallie nie zwracał uwagi na to, co ma na sobie, pod warunkiem że ubranie nie było różowe i ozdobione wizerunkami zwierząt. Natomiast w czasie wolnym najchętniej nosił sprane, obcisłe dżinsy, kowbojki ręcznej roboty i koszulki tak stare, że w każdej chwili mógł nimi wytrzeć maskę samochodu i nie martwić się, że jąporysuje. Czasami fanki wręczały mu kapelusze kowbojskie, ale nigdy ich nie nosił, wolał czapki bejsbolowe. Twierdził, że otyli agenci ubezpieczeniowi w garniturach z poliestru pozbawili stetsony całego uroku. Właściwie nie miał nic przeciwko poliestrowi, pod warunkiem że wyprodukowano go w Stanach.

Dallie ziewnął i zastanawiał się, jak dzisiaj zagra. Wczoraj nie poszło mu najlepiej i sam nie wiedział, dlaczego. Od zeszłorocznej klęski w turnieju Orange Blossom szło mu nieźle, jednak nadal nie wygrał żadnego wielkiego turnieju.


Skeet jak zwykle studiował jakiś brukowiec.

– Pamiętasz, jak ci pokazywałem zdjęcie tamtej Angielki? Tej małej, która chodziła z księciem, a później z takim aktorem?

Może powinienem dłużej celować, zastanawiał się Dallie. Może w tym tkwi problem.

Skeet mówił dalej:

– Mówiłeś, że wygląda na taką, co nie poda ci ręki, chyba że miałbyś sygnet rodowy na małym palcu. Pamiętasz?

Dallie burknął coś niezrozumiale.

– No, w każdym razie w zeszłym tygodniu jej mama wpadła pod taksówkę. Mają tu jej zdjęcie z pogrzebu, jak szlocha. „Osierocona Francesca Day opłakuje śliczną mamę", tak napisali. Jak myślisz, skąd oni to biorą?

– Co?

– „Osierocona". Takie słowa.

Dallie sięgnął do tylnej kieszeni dżinsów.

– Jest bogata. Gdyby nie to, napisaliby: smutna. Masz gumę?

– Tylko owocową.

Dallie pokręcił głową.

– Zaraz będzie stacja benzynowa. Zatrzymamy się na chwilę, rozprostujemy nogi.

Napili się kawy i wrócili do samochodu. Zdążyli do Hattiesburga na czas. Dallie zakwalifikował się do turnieju. W drodze do miasta wstąpili na pocztę i odebrali sporąpaczkę korespondencji. Były to przede wszystkim rachunki, ale i listy. Jeden z nich wywołał kłótnię, która ciągnęła się aż do hotelu.

– Nie sprzedam się i koniec – huknął Dallie. Zdjął czapkę, cisnął ją na łóżko i ściągnął koszulkę przez głowę.

Skeet był już spóźniony na randkę ze śliczną kelnerką, ale podniósł głowę znad listu i przyjrzał się szerokiej klatce piersiowej Dalliego.

– Wiesz co, w życiu nie znałem równie upartego skurczybyka – oznajmił. – Twoja śliczna buzia i ta klata przyniosłyby nam więcej kasy, niż wygrasz przez cały sezon.

– Nie będę pozował do kalendarza dla pedałów.

– O.J. Simpson się zgodził – zauważył Skeet. -1 inni. Dallie, to zaszczyt, jesteś jedynym golfistą, któremu to zaproponowali.

– Nie zrobię tego! – krzyknął. – Nie sprzedam się i koniec.

– Ale reklamowałeś Foot-Joy.

– To co innego i dobrze o tym wiesz. – Dallie wszedł do łazienki i zatrzasnął za sobą drzwi. Po chwili krzyknął: – Foot-Joy produkuje dobre buty do golfa!

Rozległ się szum prysznica. Skeet pokręcił głową. Mamrocząc pod nosem, poszedł do siebie. Od dawna wiadomo, że Dallie jest tak przystojny, że w jednej chwili mógłby znaleźć się w Hollywood, ale ten głupek uparcie odmawiał. Agenci wydzwaniali do niego bez przerwy, a on zbywał ich, mówiąc, gdzie mogą sobie wsadzić swoje propozycje i co sądzi o ich matkach. Co jest złego w zarabianiu takiej forsy, pytał go Skeet? Póki Dallie nie wygra kilku ważnych zawodów, nie ma co liczyć na lukratywne reklamy.

Skeet poprawił fryzurę i zmienił koszulę. Nie widział nic złego w pozowaniu do kalendarza, nawet jeśli na sąsiednich kartach będągogusie. Dallie emanował, jak to określali łowcy talentów, seksualnym magnetyzmem. Nieważne, jak kiepsko grał, zawsze towarzyszył mu tłum fanów, z których dobre osiemdziesiąt procent używało szminki. Ledwie zszedł z pola, kobiety otaczały go wiankiem. Holly Grace twierdziła, że kobiety szaleją za nim, bo instynktownie wiedzą, że nie dobiera sobie bielizny pod kolor oczu. Powtarzała, iż Dallas Beaudine to ostatni prawdziwy teksaski mężczyzna. Skeet schował klucz do kieszeni i uśmiechnął się pod nosem. Kiedy ostatnio rozmawiał z Holly Grace przez telefon, powiedziała, że jeśli Dallie wkrótce nie wygra znaczącego turnieju, Skeet ma skrócić jego męki i palnąć mu w łeb.


Coroczne przyjęcie Mirandy Gwynwyck, odbywające się jak zawsze w ostatnim tygodniu września, trwało w najlepsze. Gospodyni czujnym okiem lustrowała półmiski z krewetkami, malutkimi karczochami i homarami.

Miranda, autorka feministycznego traktatu Kobieta Wojowniczka, uwielbiała wydawać przyjęcia, choćby po to, żeby udowodnić całemu światu, że feminizm i wygodne życie nie wykluczają się wzajemnie. Poglądy nie pozwalały jej się malować czy stroić, ale w wydawaniu przyjęć znalazła ujście swoich, jak to określiła w książce, domatorskich zapędów.

Obserwowała gości zgromadzonych w salonie. Muzycy i intelektualiści, kilku parlamentarzystów, niemała grupka znanych pisarzy i, dla kontrastu, kilku oszustów i szarlatanów, żeby dodać nieco pikanterii. Idealna mieszanka. I wtedy zobaczyła przysłowiową łyżkę dziegciu w beczce miodu – drobniutką Francescę Serritellę Day, jak zwykle świetnie ubraną, jak zwykle otoczoną wianuszkiem mężczyzn.

Francesca w turkusowym komplecie wyglądała ślicznie, jak z obrazka. Beztrosko odrzuciła ciemne włosy i wdawała się w rozmowę ze wszystkimi, a przecież cały Londyn wie, że została bez grosza przy duszy. Pewnie nieźle się zdziwiła, kiedy się okazało, że Chloe tkwiła po uszy w długach.

Nawet z daleka Miranda słyszała jej perlisty śmiech i zdyszany głos, jakby nie mogła się doczekać, by opowiedzieć przezabawną historyjkę w ten swój charakterystyczny sposób, który doprowadzał Mirandę do szaleństwa. A jednak mężczyźni, ci idioci, jeden po drugim ulegali jej urokowi. Niestety, jednym z nich był Nicky, jej ukochany brat.

Miranda zmarszczyła brwi i wzięła orzeszek z półmiska od Lalique'a. Nicholas to dla niej najważniejszy człowiek na świecie, cudownie wrażliwy i mądry. To on namawiał ją do napisania Kobiety Wojowniczki. Pomagał jej ubrać myśli w słowa, w środku nocy podawał kawę i, co najważniejsze, trzymał jej stronę w kłótniach z matką, która nie pojmowała, czemu jej córka, mająca roczny dochód rzędu stu tysięcy funtów, zajmuje się takimi bzdurami. Miranda nie mogła bezczynnie stać z boku i patrzeć, jak Francesca Day łamie serce Nicholasowi. Od kilku miesięcy obserwowała Francescę – zmieniała partnerów jak rękawiczki, a w przerwach wracała do Nicky'ego. Za każdym razem witał ją z otwartymi ramionami. Może nieco bardziej ostrożnie, może z większą rezerwą, ale witał.

– Kiedy mam ją przy sobie – tłumaczył Mirandzie – wydaje mi się, że jestem najmądrzejszym, najdowcipniejszym mężczyzną na ziemi. – Po chwili dodał zgryźliwie. – Oczywiście, jeśli humor jej dopisuje, bo w przeciwnym razie czuję się jak ostami śmieć.

Jak ona to robi, zastanawiała się Miranda. Jakim cudem ktoś tak płytki i powierzchowny zwraca na siebie uwagę? Oczywiście, to przede wszystkim zasługa jej nieziemskiej urody, ale nie tylko. Francesca emanowała energią; wydawało się, że powietrze dokoła niej jest naładowane elektrycznością. Tania sztuczka, stwierdziła Miranda z lekceważeniem, przecież Francesca nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Wystarczy na nią spojrzeć! Nie ma pracy ani grosza przy duszy, a zachowuje się, jakby wszystko było w porządku. I może jest, pomyślała Miranda niespokojnie – przecież Nicholas Gwynwyck i jego miliony są na wyciągnięcie ręki.

Miranda o tym nie wiedziała, ale nie ona jedna walczyła z ponurymi myślami. Francesca, choć pozornie beztroska i radosna, była w kiepskim humorze. Nie dalej jak wczoraj poszła do Stewarda Bessetta, właściciela najsłynniejszej londyńskiej agencji modelek, w poszukiwaniu pracy. W jej kręgach towarzyskich praca modelki to nic hańbiącego. Uznała, że tym sposobem rozwiąże najbardziej palące problemy finansowe.

Ku jej zdumieniu Steward oznajmił, że jest za niska.

– Modelka może być nieziemsko piękna, ale jeśli nie ma co najmniej metra siedemdziesięciu pięciu wzrostu, nie wystąpi na wybiegu – wyjaśnił. -A pani jest o wiele niższa. Oczywiście może pani brać udział w sesjach zdjęciowych i reklamach, ale i tak najpierw musimy zrobić zdjęcia próbne.

I wtedy nie wytrzymała. Wrzasnęła, że jej zdjęcia były w najsłynniejszych pismach świata i nie musi robić żadnych zdjęć próbnych, jak jakaś debiu-tantka. Teraz już wiedziała, że niepotrzebnie się uniosła, ale wtedy nie zdołała się opanować.

Od śmierci Chloe upłynął już rok, a Francesca nadal nie mogła się pogodzić z jej utratą. Czasami miała wrażenie, że żal to żywe stworzenie, które oplotło ją silnymi mackami.

Początkowo przyjaciele okazywali współczucie i zrozumienie, ale po kilku miesiącach dali jej do zrozumienia, że powinna odrzucić żałobę, jak zeszłoroczną kreację. Obawiała się, że przestanąją zapraszać, jeśli nadal będzie smutna, a bała się samotności, nauczyła się więc ukrywać rozpacz. W towarzystwie śmiała się i flirtowała, jak gdyby nigdy nic.

O dziwo, śmiech pomógł. Czuła, że powoli dochodzi do siebie. Czasami nawet ogamiał ją gniew na Chloe. Jak mogła wpakować ją w coś takiego? Opadły ją stada wierzycieli. Jednak złość zaraz mijała. Dopiero teraz stało się dla Fran-ceski jasne, dlaczego ostatnio matka była taka zmartwiona i roztargniona.

Nie minęło kilka tygodni od śmierci Chloe, a mężczyźni w trzyczęściowych garniturach zaczęli pukać do jej drzwi. Mieli dokumenty w ręku i chciwość w oczach. Najpierw zniknęła biżuteria Chloe, potem jej aston martin, obrazy… W końcu sprzedała dom. Tym sposobem spłaciła wszystkie długi, ale została z kilkoma setkami funtów w kieszeni, z których już niewiele zostało. Pomieszkiwała na razie u Cissy Kavendish, jednej z najstarszych przyjaciółek Chloe, ale Cissy i Francesca nigdy się nie lubiły. Na początku września Cissy postawiła sprawę jasno: Francesca musi się szybko wyprowadzić. Francesca nie wiedziała, jak długo uda jej sieją zwodzić mglistymi obietnicami.