Teraz wracała do motelu, niosąc reklamówkę, a w niej dwie pary tanich majtek, najtańszy tusz do rzęs, malutką buteleczkę zmywacza do paznokci i pilnik. Za ostatnie kilka centów kupiła jedyny produkt spożywczy, na jaki jąbyło stać – batonik Milky Way. Czuła jego rozkoszny ciężarna dnie torby. Marzyło jej się jedzenie z prawdziwego zdarzenia – kapłon, dziki ryż, sałata z serem pleśniowym, trufle – ale potrzebowała majtek, tuszu do rzęs i musiała doprowadzić paznokcie do porządku. Wędrując wzdłuż autostrady, rozmyślała o zawrotnych sumach, które przepuściła przez minione lata. Buty za setki dolarów, suknie za tysiące… A dzisiaj najadłaby się do syta za cenę jednej apaszki.

Niestety, nie miała ekwiwalentu jednej apaszki, postanowiła więc rozkoszować się swoim skromnym posiłkiem. Koło motelu rosło rozłożyste drzewo, a pod nim stał wiekowy fotel ogrodowy. Usiądzie tam wygodnie i zje batonik małymi kęsami. Ale najpierw musi się pozbyć kota.

– Sio! – Tupnęła na niego. Kot tylko przechylił łeb. – Idź sobie, potworze, poszukaj kogoś innego! Kot nie drgnął. Wzruszyła ramionami i podeszła do fotela w cieniu. Kot ruszył za nią. Nie zwracała na niego uwagi. Nie zepsuje jej tej przyjemności.

Zdjęła sandałki i usiadła, chłodziła stopy w trawie, szukając w torebce czekoladowego skarbu. Batonik wydawał się cenniejszy niż sztabka złota. Ostrożnie rozerwała opakowanie i pośliniła palce, żeby pozbierać czekoladowe okruszki, które opadły na dżinsy.

Ambrozja…Wsunęła czekoladką do ust i ugryzła. W życiu nie jadła nic równie pysznego. Zmuszała się, by jeść powoli.

Kot wydał dziwny, gardłowy odgłos, który, jak się domyślała, miał być miauknięciem.

Łypnęła na niego. Stał przy drzewie i patrzył na nią jedynym zdrowym okiem.

– Nie ma szans, bestio. Jestem znacznie bardziej głodna niż ty. – Odgryzła kolejny kawałek. – Nie lubię zwierząt, daruj więc sobie te spojrzenia.

Ani drgnął. Dostrzegła wystające żebra i zmierzwioną sierść. Czy to jej wyobraźnia, czy na pokiereszowanym pyszczku naprawdę maluje się smutek i rezygnacja? Kolejny mały kęs. Czekolada już nie wydawała się taka pyszna. Aż za dobrze wiedziała, jak przykry jest głód.

– Do jasnej cholery! – Oderwała kawałek batonika, podzieliła na drobne cząstki i położyła na ziemi, na opakowaniu. Spojrzała na kota. – Cieszysz się teraz, bestio?

Kot podszedł bliżej, przysiadł, pochylił łepek i zjadł wszystko tak wyniośle, jakby robił jej łaskę.

Dallie wrócił o siódmej wieczorem. Do tego czasu zdążyła doprowadzić paznokcie do porządku, policzyć kwiatki na tapecie i przeczytać Księgę Rodzaju w Biblii leżącej przy łóżku.

Do tego stopnia stęskniła się za jakimkolwiek towarzystwem, że ostatkiem sił się powstrzymała, by nie podbiec do Dalliego, ledwie wszedł do środka.

– Na zewnątrz jest najbrzydszy kot, jakiego widziałem – powiedział i rzucił klucz na stolik. – Nie -znoszę kotów. To jedyne zwierzaki, których nie lubię.

Akurat w tej chwili Francesca też za nimi nie przepadała, więc milczała.

– Trzymaj. – Podał jej papierową torebkę. – Przyniosłem ci coś do jedzenia.

Z jękiem rozerwała opakowanie.


– Hamburger! O Boże… I frytki! Cudownie! Uwielbiam cię. – Zachłannie wepchnęła dwie frytki do ust.

– Jezu, Francie, zachowujesz się, jakbyś umierała z głodu, a przecież zostawiłem ci pieniądze na lunch.

Wyjął czyste ubrania z walizki i zamknął się w łazience. Słyszała szum prysznica. Kiedy wyszedł, w dżinsach i koszulce, zaspokoiła głód, ale nie potrzebę towarzystwa. Z przerażeniem patrzyła, że Dallie znowu szykuje się do wyjścia.


– Idziesz gdzieś?

Usiadł na skraju łóżka i wciągnął buty.

– Mam spotkanie z panem Pearlem.

– O tej porze? Uśmiechnął się. – Pan Pearl przyjmuje o każdej porze.

Miała wrażenie, że czegoś nie łapie, ale nie wiedziała, co to może być. Odsunęła resztki jedzenia i wstała.

– Mogę iść z tobą? Poczekam w samochodzie.

– Raczej nie, Francie. Takie spotkania czasami ciągną się do białego rana.

– Nic nie szkodzi, naprawdę. – Była na siebie zła, że nalega, ale obawiała się, że nie wytrzyma dłużej sama w pokoju.

– Przykro mi, laleczko. – Wsunął portfel do kieszeni.

– Nie nazywaj mnie tak. Nie znoszę tego! – Podniósł znacząco brew, szybko zmieniła więc temat. – Powiedz, jak ci dzisiaj poszło w golfa?

– Dzisiaj miałem tylko trening, zawody będą we czwartek. Złapałaś Nicky'ego?

Pokręciła przecząco głową. Nie miała ochoty ciągnąć tego tematu.

– Ile zarobisz, jeśli wygrasz ten turniej?

Włożył na głowę czapeczkę bejsbolową.

– Tylko dziesięć tysięcy, to nieważny turniej, gram tu, bo obiecałem to staremu kumplowi.

Suma, którą zaledwie rok temu zbyłaby wzruszeniem ramion, wydawała się zawrotna.

– Ależ to cudownie, Dallie! Dziesięć tysięcy! Musisz wygrać! Spojrzał na nią ze zdumieniem.

– A dlaczego?

– Jak to? Żebyś zdobył te pieniądze. Wzruszył ramionami.

– Póki buick jeździ bez zarzutu, nie zależy mi na pieniądzach, Francie.

– Bzdura. Wszystkim zależy na pieniądzach.

– Mnie nie. – Wyszedł, ale zaraz się cofnął.

– Francie, co na progu robi papier po hamburgerze? Chyba nie dokarmiasz tego kota?

– Żartujesz. Nienawidzę kotów.

– No, wreszcie mówisz z sensem. – Skinął jej głową i wyszedł. Ze złości kopnęła krzesło i na nowo zabrała się do liczenia kwiatków na tapecie.


– Pearl to piwo! – wrzasnęła pięć nocy później, kiedy wrócił z półfinału turnieju. Zamachała mu przed nosem otwartym czasopismem. – Cały czas zostawiasz mnie tu samą jak palec, a sam chodzisz na piwo!

Skeet odstawił kije golfowe.

– Musisz wziąć jaśnie panienkę do galopu, Dallie. Swoją drogą, czemu zostawisz gazety na wierzchu?

Dallie wzruszył ramionami i masował obolałe ramię.

– Skąd mogłem wiedzieć, że umie czytać?

Skeet zachichotał i wyszedł. Słowa Dalliego dotknęły ją boleśnie. Powróciły nieprzyjemne wspomnienia jej złośliwych uwag, które, gdy je wypowiadała, wydawały się dowcipne, ale teraz okazały się po prostu okrutne.

– Myślisz, że jestem śmieszna, co? – zapytała cicho. – Bawi cię mówienie dowcipów, których nie rozumiem, i rzucanie aluzji, których nie łapię. Nie wysilasz się nawet, by ze mnie kpić za moimi plecami, śmiejesz mi się prosto w twarz.

Rozpiął koszulę.

– Jezu, Francie, nie rób z tego afery.

Ściągał koszulę przez głowę.

– I tak nie spodobałoby ci się w barach, do których chodzimy ze Skeetem. Nie mają tam obrusów, a jedzenie jest smażone na głębokim tłuszczu.

Przypomniała sobie bar Pod Smutnym Indianinem i przyznała Dalliemu rację, a potem spojrzała na telewizor i rysunkowy serial sprzed lat.

– Nie szkodzi, naprawdę. Uwielbiam tłuste jedzenie. A obrusy i tak są niemodne. W zeszłym roku na przyjęciu dla Nuriejewa mama użyła podkładek!

– Ale nie takich z mapą Luizjany – zauważył.

– Porthault nie ma wzorów z mapami.

Westchnął, podrapał się w głowę. Dlaczego na nią nie patrzy?

– To żart, Dallie. Ja też potrafię żartować.

– Bez urazy, Francie, ale twoje żarty są mało śmieszne.

– Dla mnie, owszem. I dla moich przyjaciół.

– Tak? To kolejna sprawa. Nie spodobaliby ci się moi kumple. To golfiści i farmerzy. Większość z nich mówi z błędami.

– Szczerze? – Znowu zerknęła na ekran telewizora. – Spodoba mi się każdy, kto nie jest postacią z kreskówki.

Uśmiechnął się i poszedł do łazienki, skąd wypadł, wściekły, dziesięć mi nut później.

– Dlaczego moja szczoteczka do zębów jest mokra?! – ryknął.

No, teraz na nią patrzył- z wściekłością. Zagryzła dolną wargę, robiąi minę, jak miała nadzieję, rozkosznie skruszoną.

– Musiałam ją pożyczyć.

– Pożyczyć? To najobrzydliwsza rzecz, jaką słyszałem!

– No tak, widzisz, moją niestety zgubiłam i…

– Pożyczyć!- Cofnęła się, widząc, że Dallie wpada w prawdziwą furię. Skarbie, tu nie chodzi o szklankę cukru! Mówimy o cholernej szczoteczce do zębów! Nie ma nic bardziej osobistego!

– Myłam ją za każdym razem – zauważyła.

– Za każdym razem! A zatem to nie jednorazowy wybryk! No nie! – Cisnął w nią szczoteczką. – Weź ją sobie! Ignorowałem to, że używasz mojego mydła, że bierzesz mój krem do golenia i nie zakręcasz dezodorantu! Ale tego już za wiele!

– Nie pojmowała tego, ale sprawa ze szczoteczką naprawdę wyprowadziła go z równowagi. A jeśli ją wyrzuci? W panice podbiegła do niego.

– Dallie, przepraszam. Naprawdę. – Położyła mu ręce na piersi, odchyliła głowę do tyłu, zajrzała w oczy. – Nie gniewaj się. – Przysunęła się bliżej, przytuliła policzek do jego piersi. Żaden mężczyzna jej się nie oprze. Żaden, musi się tylko postarać. Czyż Chloe od dzieciństwa nie uczyła jej, jak uwodzić?

– Co ty wyprawiasz? – zapytał.

Nie odpowiedziała, tylko wtuliła się w niego jak senna kotka. Wdychała jego czysty, męski zapach. Nie wyrzuci jej; nie pozwoli mu na to. Bez niego jest niczym. Otoczyła jego szyję ramionami, wspięła się na palce, pocałowała go w brodę.

– Do czego zmierzasz? – zapytał spokojnie. – Do łóżka?

– Cóż, to nieuniknione, prawda? – Starała się mówić nonszalancko. – Do tej pory zachowywałeś się jak na dżentelmena przystało, ale w końcu dzielimy pokój.

– Uprzedzam się, Francie. To nie jest dobry pomysł.

– Nie? Dlaczego? – Spojrzała mu zalotnie w oczy pomalowane tuszem za grosze. Kokietka idealna.

– To jasne. – Objął ją w talii. – Nie lubimy się. Naprawdę chcesz iść do łóżka z facetem, który cię nie lubi? Który rano nie będzie cię szanował? Bo tak to się skończy, jeśli nie przestaniesz się o mnie ocierać.

– Nie wierzę ci. – Dawna pewność siebie wróciła nagle. – Nie wierzę, że mnie nie lubisz, po prostu nie chcesz się do tego przyznać.

– Tu nie chodzi o lubienie. – Powiedział ochryple. – Tylko o pożądanie. Pochylił głowę i iedziała, że chce ją pocałować. Z uwodzicielskim uśmiechem wysunęła się z jego ramion.