– Evan! Przestań!

– Proszę, skarbie – mruczał. – Rób, co ci każę…

– Złaź ze mnie! – Wpadła w panikę. Odpychała go nerwowo. Ręcznik tymczasem ustąpił.

Nadal coś mruczał, ale ze zdenerwowania usłyszała tylko ostatnie słowa.

– …mnie podnieca – mamrotał. Rozsunął poły szlafroka.

– Ty potworze! Złaź ze mnie! – krzyczała cały czas. Biła go pięściami po plecach.

Rozsunął jej nogi kolanem.

– Tylko ten jeden raz, proszę. Nazwij mnie tak jeden jedyny raz. Zawołaj mnie po imieniu.

– Evan!

– Nie! – Poczuła na sobie bolesną twardość. – Nazwij mnie… Bullett!

– Bullett!?

Ledwie to powiedziała, wszedł w niąjednym ruchem. Krzyknęła, gdy poczuła przeszywający ból, ale nie zdążyła nabrać tchu, a Evan zadrżał.

– Ty świnio! – krzyknęła histerycznie, bijąc go po plecach, wierzgając nogami. – Ty potworze! – Nie wiadomo, jakim cudem zmobilizowała się na tyle, że zepchnęła go z siebie i zeskoczyła z łóżka. Owinęła się narzutą. -Aresztują cię za to! – szlochała. – Zobaczysz, kara cię nie ominie, ty zboczeńcu!

– Zboczeńcu? Szczelniej owinął się szlafrokiem i wstał. Nadal ciężko dyszał. -Na twoim miejscu nie rzucałbym pochopnie takich oskarżeń, Francesco – wycedził. – Gdybyś była lepsza w łóżku, wszystko wyglądałoby inaczej.

Lepsza w łóżku! Zarzut zabolał ją tak bardzo, że na moment zapomniała o bólu między nogami i obrzydliwej lepkiej wilgoci na udach. – Lepsza? Zaatakowałeś mnie!

Zawiązał pasek szlafroka i spojrzał na nią lodowato.

– Wszyscy nieźle się ubawią, kiedy opowiem, że śliczna Francesca Day jest oziębła.

– Nie jestem!

– Ależ owszem. Kochałem się z wieloma kobietami, ale tylko ty masz pretensję. – Podszedł do zgrabnej komódki i sięgnął po fajkę. – Jezu, Francesco, gdybym przypuszczał, że z ciebie taka kiepska dupa, dałbym sobie spokój.

Uciekła do łazienki, ubrała się szybko i wybiegła na ulicę. Starała się nie myśleć, że ją zgwałcił. To tylko koszmarne nieporozumienie. Musi o tym zapomnieć i już. Przecież to ona, Francesca Serritella Day. Nic złego jej nie spotyka.

NOWY ŚWIAT


Rozdział 3

Dallas Fremont Beaudine oznajmił kiedyś dziennikarzowi ze „Sports Illustrated", że podstawowa różnica między golfistą a innym sportowcem jest taka, że golfistą nie pluje. Chyba że pochodzi z Teksasu, wtedy może sobie robić, co mu się żywnie podoba.

Golf po teksasku to jeden z ulubionych tematów Dalliego Beaudine'a. Ilekroć rozważano ten problem, przeczesywał jasne włosy ręką, wsuwał w usta płatek gumy do żucia i mówił:

– No, bo mówimy o prawdziwym golfie, nie, nie tych bzdurach PGA… Takim prawdziwym, nie, brudnym i zapoconym, nie, takim, że jak walniesz piłeczkę, to leci do dołka przy autostradzie, nie, nieważne, czy jest akurat trąba powietrzna…

Jesienią 1974 roku o Dalliem Beaudinie zrobiło się głośno w dusznym konserwatywnym światku zawodowych golfistow. Pokochali go zwłaszcza dziennikarze sportowi. Mówił barwnym językiem, a jego oszałamiająca uroda ożywiała okładki magazynów. Niestety, Dallie miał fatalną manierę pakowania się w kłopoty – potrafił na przykład zwymyślać sędziego na turnieju albo zawierać niedozwolone zakłady, toteż nie na każdym turnieju dziennikarze mogli go zastać na konferencjach prasowych. Jeśli jednak nie pokazywał się na polu golfowym, bystry dziennikarz wiedział, gdzie go znaleźć – wystarczyło zapytać o najbardziej obskurny bar country and western w okolicy… i dziewięć razy na dziesięć Dallie tam był. A jakże, siedział w towarzystwie swojego pomocnika, Clarence'a Skeeta Coopera i trzech czy czterech lokalnych ślicznotek, dawnych królowych balu, które akurat wymknęły się mężom.

– Sonny i Cher mają kłopoty małżeńskie, to pewne jak w banku. – Skeet podniósł głowę znad magazynu „People", który studiował w mdłym świetle samochodu. Spojrzał na Dalliego, który jedną rękę oparł na kierownicy, a w drugiej trzymał kubek z kawą. – Tak jest, co do tego nie ma wątpliwości – mruknął Skeet. – Mała Chastity Bono lada dzień będzie miała nowego tatusia.

– Skąd wiesz? – Dalliego to w gruncie rzeczy nie obchodziło, ale monotonny krajobraz usypiał, a nadal dzielił ich kawał drogi od granicy Florydy. Zerknął na zegar tablicy rozdzielczej buicka riviery – czwarta trzydzieści nad ranem. Ma trzy godziny, żeby nie spóźnić się na kwalifikacje do turnieju Orange Blossom Open. Akurat zdąży wskoczyć pod prysznic i łyknąć coś na pobudzenie. Pomyślał o Niedźwiedziu, który zapewne już jest w Jacksonville i smacznie sobie śpi w najlepszym apartamencie w Marriotcie.

Skeet odrzucił magazyn na tylne siedzenie i sięgnął po „National Enquirer".

– Cher ciągle podkreśla w wywiadach, jak szanuje Sonny'ego, stąd się domyślam, że lada moment się rozwiodą. Wiesz równie dobrze jak ja, że gdy tylko kobieta zaczyna gadać o szacunku, prawnicy zacierają ręce.

Dallie się roześmiał i ziewnął.

– Jejku, Dallie! – Skeet się żachnął, obserwując wskazówkę szybkościomierza, która zbliżała się do stu trzydziestu kilometrów na godzinę. – Walnij się na tylne siedzenie i prześpij. Ja poprowadzę.

– Jeśli teraz zasnę, obudzę się za dwa dni, a muszę się zakwalifikować do tego turnieju, zwłaszcza po tym, co zdarzyło się dzisiaj. – Miał na myśli finał turnieju Southern Open, w którym zepsuł dziecinnie prostą piłkę w ostatniej rundzie. – Pewnie wśród tej makulatury nie masz „Golf Digest"? – zapytał z nadzieją.

– Wiesz, że nie czytam takich rzeczy. – Skeet przeglądał brukowiec. -O kim wolisz, o Burcie Reynoldsie czy Jackie Kennedy?

Dallie jęknął i sięgnął do gałki radia. Sam wolał rock and rolla, ale ze względu na Skeeta szukał stacji grającej muzykę country. Znalazł tylko Kri-sa Kristoffersona, który sprzedał się w Hollywood, przerzucił się więc na wiadomości.

– „Przywódca radykałów z lat sześćdziesiątych, Geny Jaffe, został oczysz czony ze wszystkich zarzutów. Oskarżano go o zorganizowanie demonstracji w bazie lotniczej w Nevadzie. Jaffe, o którym po raz pierwszy usłyszeliśmy w 1968 roku na Konwencji Demokratów w Chicago, ostatnio zajął sią działaniami antynuklearnymi. Jedna z topniejących grup radykałów…"

Dalliego nie obchodzili podstarzali hippisi. Zdegustowany pokręcił gałką. Znowu ziewnął.

– Jak myślisz, jeśli się skupisz, dasz radę poczytać mi na głos kawałek tej książki spod siedzenia?

Skeet sięgnął pod fotel i wyjął podniszczony egzemplarz Paragrafu 22 Josepha Hellera.

– Wiesz co, kilka dni temu próbowałem to czytać, kiedy zniknąłeś z tą śliczniutką brunetką, wiesz, tą, która zwracała się do ciebie per „panie Beaudine". Ta cholerna książka kupy się nie trzyma. – Skeet zamknął gazetę. – A tak z ciekawości: czy w motelu też zwracała się do ciebie „panie Beaudine"?

Dallie wsunął w usta płatek gumy do żucia.

– Jak się już rozebrała, niewiele mówiła.

Skeet zachichotał, ale nie wyglądał przy tym lepiej niż zwykle. W zależności od gustu, Skeet Cooper został obdarowany bądź obciążony twarzą kropka w kropkę podobną do Jacka Palance'a.

Te same groźne, brzydkie, a jednak pociągające rysy, ten sam niekształtny nos i małe, wąskie oczka. Miał ciemne włosy, przedwcześnie przyprószone siwizną. Zapuścił je i ściągnął w kucyk, gdy nosił za Dalliem kije golfowe. Jeśli nie byli na polu golfowym, rozpuszczał włosy i przewiązywał je czerwoną bandaną, jak jego idol, Willie Nelson, największy rozrabiaka w całym Teksasie.

Miał trzydzieści pięć lat, o dziesięć więcej niż Dallie. Miał też za sobą więzienie, do którego trafił za napad z broniąw ręku; wyszedł stamtąd z mocnym postanowieniem poprawy. Nieśmiały wobec obcych, nieufny wobec garniturów, był bezgranicznie oddany tym, których kochał, a Dallasa Beau-dine'a kochał najbardziej na świecie.

Dallie znalazł Skeeta nieprzytomnego w łazience na stacji benzynowej, przy drodze 180, niedaleko Caddo, w Teksasie. Dallie miał wówczas piętnaście lat, był wysokim, szczupłym nastolatkiem w podartej koszulce i przy-krótkich dżinsach. Miał także podbite oko, otarte kłykcie i wybitą szczękę -pamiątki po brutalnym pożegnaniu z ojcem, Jayceem Beaudine'em.

Skeet pamiętał do tej pory, jak patrzył na Dalliego z brudnej podłogi. Mimo ran i brudnych ciuchów Dallie był najprzystojniejszym chłopakiem, jakiego kiedykolwiek widział. Ciemnoblond włosy, jasne niebieskie oczy okolone gęstymi, długimi rzęsami i usta, których nie powstydziłaby się najdroższa dziwka. Kiedy Skeet odzyskał ostrość widzenia, zobaczył też łzy na jego policzkach i zawziętą miną.

Skeet z trudem dźwignął się na nogi i obmył twarz wodą.

– Łazienka jest moja, synu.

Dzieciak włożył ręce w kieszenie dżinsów i uparcie wysunął obity podbródek.

– Jasne. Twoja, akurat, ty śmieciu.

Skeet nie przywykł, by obrażali go dorośli, a co dopiero dzieciak, który zapewne ogląda brzytwę nie częściej niż raz na tydzień.

– Życie ci niemiłe, mały?

– Ażebyś wiedział.

Skeet opłukał usta wodą z kranu.

– W życiu nie widziałem głupszego chłopaka – mruknął.

– No, ty też nie porażasz inteligencją, gnojku.

Skeet rzadko tracił panowanie nad sobą, ale od dwóch tygodni był w ciągu i miał kiepski humor. Wyprostował się, zamachnął i zamierzał dokończyć to, co zaczął Jaycee Beaudine. Dzieciak spiął się w sobie, jednak zanim Skeet uderzył, tania whisky dała o sobie znać i poczuł, jak brudna podłoga usuwa mu się spod nóg.

Po raz kolejny ocknął się na tylnym siedzeniu starego studebakera ze źle wyregulowanym tłumikiem. Dzieciak siedział za kierownicą i wystukiwał ręką rytm piosenki granej w radio.

– Porwałeś mnie, mały? – Skeet usiadł z trudem.

– Facet ze stacji benzynowej chciał wezwać gliny, żeby cię zabrali. Ponieważ przypuszczałem, że nie masz nigdzie ukrytego legalnego środka transportu, nie miałem wyjścia, musiałem cię zabrać.

Skeet zamyślił się na chwilę.

– Jestem Skeet. Skeet Cooper.