– Dallas Beaudine. Mów mi Dallie.

– Masz prawo jazdy, synu? Dallie wzruszył ramionami.

– Mam piętnaście lat i ukradłem ten wóz ojcu. Wysiadasz?

Skeet pomyślał o kuratorze, któremu na pewno nie spodoba się coś takiego, i spojrzał na pochmurnego dzieciaka, który przemierzał spalony słońcem Teksas, jakby cała ta ziemia należała do niego. Podjął decyzję.

– Jeszcze trochę zostanę – mruknął.

– Został do teraz, dziesięć lat później.


Zerknął na Dalliego za kierownicą buicka i zastanawiał się, gdzie się podziały te wszystkie lata. Od tamtego dnia na stacji benzynowej dużo grali w golfa. Uśmiechnął się na wspomnienie pierwszej partii.

Ujechali zaledwie kilkadziesiąt kilometrów tamtego pierwszego dnia, gdy ustalili, że razem mają tyle pieniędzy, że wystarczy im na pełny bak benzyny i niewiele więcej. Jednak Dallie, uciekając przed pięściami ojca, nie zapomniał wrzucić do bagażnika komplenrsfatygowanych kijów golfowych i teraz rozglądał się w poszukiwaniu lokalnego country clubu.

Skręcił w wysadzaną drzewami aleję. Skeet spojrzał na niego podejrzliwie.

– Nie przyszło ci do głowy, że nie przypominamy bywalców takich miejsc?

Dzieciaku, siedzimy w kradzionym wozie, a ty wyglądasz, jakbyś robił za worek treningowy!

Dallie uśmiechnął się zawadiacko.

– Takie bzdury tracą znaczenie, gdy trafiasz do dołka.

Kazał Skeetowi oddać całągotówkę, schował do kieszeni ich majątek w postaci dwunastu dolarów i sześćdziesięciu czterech centów, podszedł do trzech członków klubu i zaproponował partyjkę – dziesięć dolarów za dołek. Dallie wielkodusznie zgodził się, by korzystali z wózków golfowych i najdroższych kijów, on zadowoli się swoim starym sprzętem.

Poważni panowie zmierzyli wzorkiem wychudzonego chłopaka w przy-krótkich dżinsach i przecząco pokręcili głowami.

Dallie się uśmiechnął, stwierdził, że to tchórze, skunksy i baby, i podniósł stawkę do dwudziestu dolarów za dołek. Było to dokładnie o siedem dolarów i trzydzieści sześć centów więcej, niż miał.

Starsi panowie ruszyli na pole, odgrażając się, że po sromotnej porażce będzie uciekał aż do Oklahomy.

Tej nocy Dallie i Skeet nocowali w hotelu Holiday Inn, a na kolację zajadali pyszne steki.

Dojechali do Jacksonville pół godziny przed rozpoczęciem kwalifikacji do turnieju Orange Blossom Open 1974. Tego popołudnia młody dziennikarz sportowy wyszperał zadziwiającą informację, że Dallas Beaudine, który mówi jak niewykształcony wieśniak z Południa, jest magistrem literatury angielskiej. Dwa dni później tenże dziennikarz dogonił Dalliego w Luella's, obskurnej spelunie niedaleko pola golfowego, i zapytał go o to z niedowierzaniem.

Dallie podniósł wzrok znad szklanki piwa, wzruszył ramionami i burknął, że uzyskał tytuł na uczelni teksaskiej, więc i tak się nie liczy.

Właśnie ta arogancja i swoboda przyciągała do niego dziennikarzy, odkąd przeszedł na zawodowstwo dwa lata wcześniej. Dallie zabawiał ich godzinami, snując wywody na temat stanu kraju, polityki, sportowców, którzy sprzedają się Hollywood, i idiotycznemu ruchowi równouprawnienia kobiet. Był współczesną wersją porządnego chłopaka – przystojny jak gwiazdor, pełen ironii i dystansu do samego siebie i o wiele mądrzejszy, niż dawał to po sobie poznać. Dallas Beaudine był marzeniem każdego dziennikarza. Miał tylko jedną wadę.

Przegrywał w najważniejszych turniejach.

Zaraz po tym, jak okrzyknięto go złotym chłopcem ligi zawodowej, popełnił niewybaczalny niemal grzech – nie wygrał ani jednego ważnego turnieju. W nieistotnych rozgrywkach, dajmy na to w Popka czy w Irwing w Teksasie, wygrywał bezapelacyjnie, jednak na prestiżowych turniejach zawodził. I dziennikarze, i czytelnicy pism golfowych zadawali sobie to samo pytanie: kiedy w końcu Dallas Beaudine wykorzysta swój potencjał?

W tym roku Dallie postanowił wygrać turniej Orange Blossom Open i przerwać złą passę. Po pierwsze, podoba mu się w Jacksonville – jego zdaniem to jedyne miasto na Florydzie, które jeszcze nie zmieniło się w wesołe miasteczko. Po drugie, lubił tutejsze pole golfowe. Choć niewyspany, świetnie sobie poradził na środowych kwalifikacjach, a później, już wypoczęty, błysnął formą na zawodach Pro-Am. Sukces dodał mu wiary w siebie – sukces i informacja, że Złoty Niedźwiedź z Columbus w Ohio wycofał się z turnieju z powodu grypy.

Charlie Conner, lokalny dziennikarz sportowy, upił łyk piwa i starał się usiąść równie nonszalancko jak Dallie Beaudine.


– Jak myślisz, czy fakt, że Jack Nicklaus się wycofał, wpłynie na wynik turnieju Orange Blossom? – zapytał.

Zdaniem Dalliego było to jedno z najgłupszych pytań świata, w rodzaju: „Czy tobie było równie dobrze jak mnie?" Ale i tak udawał, że się zastanawia nad odpowiedzią.

– Wiesz, Charlie, jeśli wziąć pod uwagę, że Jack Nicklaus jest na najlepszej drodze, by zostać największym golfistą w historii, trudno się spodziewać, by jego obecność pozostała niezauważona.

Dziennikarz przyglądał mu się sceptycznie.

– Największy golfistą w historii? Nie zapomniałeś przypadkiem o Benie Hoganie? Arnoldzie Palmerze? – Dramatycznie zawiesił głos przed ostatnim nazwiskiem: – Bobbym Jonesie?

– Nikt nigdy nie grał tak, jak Jack Nicklaus – powtórzył Dallie stanowczo. – Nawet Bobby Jones.

Skeet rozmawiał z Luellą, właścicielką knajpy, ale słysząc nazwisko Nic-kłausa, zmarszczył brwi i zapytał dziennikarza, czy jego zdaniem drużyna Cowboys w tym roku załapie się do finału Super Bowl. Skeet nie lubił, kiedy Dallie rozprawiał o Nicklausie, wpadał mu więc w słowo, ilekroć rozmowa zbaczała na niebezpieczny temat. Uważał, że sama wzmianka o tym goiliście sprawia, iż Dallie gra z każdą piłką gorzej. Dallie głośno mówił, że to bzdura, choć w głębi serca przyznawał mu rację.

Skeet i dziennikarz wdali się w dyskusję o szansach Cowboys, a Dallie starał się odsunąć od siebie czarną chmurę, która nadciągała, regularnie jak w zegarku, ilekroć pozwolił sobie na nieco wiary w siebie. Sezon 1974 dobiegał końca. Poradził sobie całkiem nieźle – zarobił kilka tysięcy na turniejach i ze dwa razy tyle w szalonych zakładach – grał lewą ręką, tyłem, na szosie… Zarobił tyle, że wystarczyło na benzynę i wygodne życie dla niego i Skeeta. Nie był to majątek, ale o wiele więcej, niż kiedykolwiek widział Jaycee Beaudine.

Jaycee nie żył już od roku, alkohol i podły charakter skróciły mu życie. Dallie dowiedział się o tym dopiero niedawno; wpadł na starego kumpla ojca w spelunce niedaleko Nacgdogoches. Żałował, że dowiedział się tak późno -chciałby stanąć nad trumną ojca i splunąć mu prosto w zamknięte oczy. Jedno splunięcie za lata siniaków i wyzwisk, dopóki nie uciekł z domu.

Jeśli wierzyć starym fotografiom, odziedziczył urodę po matce. Ona też uciekła. Zostawiła Jayceego wkrótce po narodzinach Dalliego. Zniknęła bez śladu. Ktoś kiedyś wspomniał, że wyjechała na Alaskę, ale Jaycee nie zawracał sobie głowy szukaniem jej.

– Nie jest tego warta – powiedział do syna. – Żadna baba nie jest tego warta, zwłaszcza że tyle ich dokoła.

Surowe spojrzenie i burza włosów sprawiały, że Jaycee Beaudine przyciągał za dużo kobiet, aby wyszło mu to na dobre. Mieszkały z nim przez pewien czas i odchodziły. Niektóre nawet sprowadzały swoje dzieci. Jedne były dobre dla Dalliego, inne traktowały go gorzej niż psa. Z czasem zauważył, że im gorzej się do niego odnosiły, tym dłużej zostawały, pewnie dlatego, że trzeba było twardości i złego serca, by wytrzymać z Jayceem.

– To człowiek z gruntu zły – chlipnęła jedna z tych lepszych, gdy się pakowała. – Niektórzy po prostu tacy są. Jaycee nieźle się maskuje, bo jest mądry, ma gadanie i każda kobieta czuje się przy nim wyjątkowa, ale jest nim coś złego, coś okrutnego. Nie słuchaj, co o tobie opowiada, Dallie. Dobry z ciebie dzieciak. On się po prostu boi, że wyjdziesz na ludzi, co jemu nigdy się nie udało.

Dallie starał się unikać ciosów Jayceego. Najbezpieczniejszy był w szkole, więc w przeciwieństwie do kolegów nie chodził na wagary – chyba że było bardzo widać siniaki. Wtedy przesiadywał z pomocnikami na polu golfowym. Nauczyli go grać w golfa. Zanim skończył dwanaście lat, znalazł jeszcze bezpieczniejszą przystań niż szkolna ława.

Dallie odepchnął stare wspomnienia i mruknął do Skeeta, że czas spać. Razem wrócili do motelu, jednak mimo zmęczenia Dallie nie mógł zasnąć. Przeszłość powróciła mroczną falą.

Następnego dnia zaczął się turniej. Podobnie jak w wielu innych turniejach zawodowców, pierwsze dwie rundy miały miejsce we czwartek i w piątek, a finałowe – podczas weekendu. Dallie wyszedł na prowadzenie, gdy w niedzielny ranek brał pierwszy zamach w finale turnieju.

– Nie daj się, Dallie – mruknął Skeet. Trącił czubkiem buta torbę z kijami golfowymi. - Pamiętaj, grasz dla siebie, dla nikogo innego.

– Zapomnij o kamerach za plecami i skup się na grze.

Dallie w żaden sposób nie dał do zrozumienia, że słyszał jego słowa. Uśmiechnął się tylko promiennie do ślicznej brunetki stojącej w pierwszym rzędzie za linami oddzielającymi widownię od zawodników. Odpowiedziała tym samym, podszedł więc do niej i rzucił kilka żarcików. Zachowywał się, jakby nie miał żadnych zmartwień, jakby wcale mu nie zależało na zwycięstwie w tym turnieju, jakby w tym roku wcale nie było Halloween.

Finałowa partia należała do niego i Johnny'ego Millera, który w tym roku zarobił na polu golfowym najwięcej. Skeet nie mógł się powstrzymać, by nie udzielić mu ostatnich rad:

– Dallie, nie zapominaj, że jesteś najlepszym młodym zawodnikiem w tym turnieju. Obaj o tym wiemy. Pokażmy to całemu światu! – Dallie skinął głową, przyjął pozycję i wybił piłkę tak, że przeszła prosto do historii golfa.

Przy czternastym dołku nadal prowadził. Jeszcze tylko cztery do końca, ale Johnny Miller go gonił. Dallie starał się o nim nie myśleć, skupił się na własnej grze. Kolejny celny strzał. Powtarzał sobie, że niektórzy urodzili się po to, by grać w golfa. Czasami można kogoś wychować na zwycięzcą, ale niektórzy się z tym rodzą. Wreszcie udowodni swoją wartość. Prowadzi w turnieju Orange Bossom. Miał wrażenie, że urodził się z piłeczką golfową w garści.