Wyprostował się dumnie. Kamery śledziły każdy jego krok. Poczuł przypływ pewności siebie. Już nie będzie jak dotychczas, nie przegra w ostatniej rundzie. A teraz chłopak z Teksasu pokaże im, co to znaczy prawdziwy golf.

Słońce lśniło w złotych włosach, grzało koszulę. Ładniutka fanka posłała mu całusa. Roześmiał się, udał, że go łapie i chowa do kieszeni.

Skeet podał mu odpowiedni kij. Dallie przyjął pozycję. Był silny, panował nad sobą. Jest spokojny, gra idzie mu dobrze, nikt mu nie sprzątnie zwycięstwa sprzed nosa.

Nikt, poza Niedźwiedziem.

„Beaudine, chyba nie sądzisz, że uda ci się wygrać?" – przypomniał sobie jego słowa.

Głos Jacka Nicklausa rozbrzmiał mu w głowie tak wyraźnie, jakby Niedźwiedź stał tuż za nim.

„Turnieje golfowe są dla prawdziwych zawodników, a nie mięczaków jak ty".

Idź sobie, zaklinał Dallie w myślach. Nie teraz! Poczuł krople potu na czole. Zacisnął dłonie na kiju i starał się zignorować natrętne myśli.

„Co ty sobą reprezentujesz? Co osiągałeś w życiu? Nic. Wszystko spieprzyłeś" – tłukło mu się po głowie.

Daj mi spokój! Dallie wyprostował się, rozluźnił i ponownie przyjął pozycję. Zamachnął się i uderzył. Wszyscy widzowie jęknęli głośno, gdy piłka zboczyła na lewo. A Dallie nadal słyszał głos Niedźwiedzia:

„Widzisz, Beaudine, właśnie o tym mówię. Nie nadajesz się na zwycięzcę".

Skeet podbiegł zmartwiony.

– Co to było? Uważaj.

– Straciłem równowagę, OK? – warknął Dallie i odszedł. Straciłeś jaja, szepnął Niedźwiedź.

Po raz pierwszy rozmawiał w myślach z Niedźwiedziem wkrótce po tym, jak przeszedł na zawodowstwo. Przedtem nękał go tylko Jaycee. Oczywiście Dallie wiedział, że sam stworzył Niedźwiedzia, zdawał też sobie sprawę z różnicy między prawdziwym, kulturalnym i uprzejmym Jackiem Nic-klausem a głosem, który go prześladował i znał jego najciemniejsze sekrety.

Jednak logika i emocje rzadko mają coś wspólnego. Nie przypadkiem niepokoje nękające Dalliego wyrażał w jego myślach właśnie Nicklaus, którego podziwiał najbardziej na świecie. Nicklaus, człowiek, który miał szczęśliwą rodzinę, cieszył się szacunkiem kolegów i z talentem grał w golfa. Człowiek, który nie poniósłby klęski, choćby tego bardzo chciał.

Jesteś dzieciakiem z ubogiej dzielnicy, szeptał Niedźwiedź, gdy Dallie szykował się do szesnastego dołka. I znowu pudło.

Johnny Miller spojrzał na niego ze współczuciem i strzelił. Dwa dołki później Dallie miał nad nim już tylko niewielką przewagę.

Twój stary miał rację, mówiąc, że do niczego się nie nadajesz, szeptał Niedźwiedź, gdy Dallie nerwowo strzelił w prawo. Miał rację, miał rację…


Im gorzej grał, tym pogodniej żartował z widzami.

– Coś takiego, takie pudło! – zawołał po kolejnej zmarnowanej piłce i po drapał się w głowę z komicznym zdumieniem. Spojrzał na pulchną matronę w pierwszym rzędzie. – Szanowna pani, może zechce pani strzelić za mnie?

Zepsuł ostatni dołek. Johnny Miller dumnie podniósł puchar zwycięzcy i przyjął czek na trzydzieści tysięcy dolarów. Dallie pogratulował mu z szerokim uśmiechem i dalej przekomarzał się z widzami.

– Wiedziałem, że nie powinienem był Skeetowi dać się namówić na jeszcze jedną kolejkę wczoraj wieczorem. Moja stara babcia spisałaby się dzisiaj lepiej niż ja. Nawet gdyby grała motyką!

Dallie Beaudine przez wiele lat unikał ciosów ojca i nauczył się jednego; nie pokazuj nikomu, że cierpisz.

Rozdział 4

Francesca przyglądała się swojemu odbiciu w wielkim lustrze. Dokoła poniewierały się odrzucone kreacje. Jej pokój wyglądał teraz zupełnie inaczej; na ścianach widniały pastelowe tapety i obraz Matisse'a. Jak architekt studiujący projekt budynku, Francesca wpatrywała się w swoją dwudziestoletnią twarz w poszukiwaniu skazy, która mogła się pojawić, odkąd ostatnio zerknęła do lustra. Zgrabny mały nosek przypudrowała pudrem w cenie dwunastu funtów za opakowanie, na powiekach widniały równie drogie cienie, rzęsy, starannie uczesane specjalną szczoteczką, pokrywały cztery warstwy tuszu sprowadzanego z Niemiec. Krytycznym wzrokiem obrzuciła małe piersi, szczupłą talię i smukłe nogi w ciemnozielonych zamszowych spodniach. Niedawno obwołano ją jedną z dziesięciu najpiękniejszych Angielek 1975 roku. Choć nigdy nie powiedziałaby tego głośno, zastanawiała się, po co czasopismo zawracało sobie głowę pozostałymi dziewięcioma.

Jej delikatna uroda była bardziej klasyczna niż uroda matki i babki. Była też bardziej zmienna. Lekko skośne zielone oczy bywały zimne i dalekie, gdy się złościła, a zalotne i bezczelne, gdy była w dobrym humorze. Ledwie sobie uświadomiła, jak bardzo jest podobna do Vivien Leigh, podkreślała to, nosząc włosy do ramion. Czasami nawet upinała je nad uszami, jak aktorka.

Gdy tak kontemplowała swoje odbicie, nawet nie przyszło jej do głowy, że jest pusta i próżna, że wielu spośród tych, których uważała za przyjaciół, w głębi serca jej nie znosi. Mężczyźni za nią szaleli – to było najważniejsze. Była taka śliczna, taka czarująca, jeśli tylko tego chciała, że nawet najtwardsi nie mogli się jej oprzeć. Działała na nich jak narkotyk; nawet po zerwaniu wielu wracało po kolejną szkodliwą dawkę.

Podobnie jak matka, dramatyzowała ciągle, robiła mnóstwo zamieszania dokoła siebie i sprawiała, że najzwyklejsza czynność wydawała się nie lada przygodą. Miała opinię czarodziejki w łóżku, choć nikt już nie pamiętał, kto pierwszy rozpuścił takie plotki. Cudownie całowała, to pewne, wtulała się w męskie ramiona jak kotka spragniona pieszczot, czasami muskała wargi partnera czubkiem różowego języka.

Nigdy nie przyszło jej do głowy, że mężczyźni za nią szaleją, bo przy nich pokazuje się od najlepszej strony. Nie musieli znosić jej ataków złości, nie wiedzieli, że się zawsze i ciągle spóźnia, nie widzieli, jakie urządza awantury, gdy sprawy nie układają się po jej myśli. Przy mężczyznach rozkwitała. Przynajmniej na jakiś czas… póki się nie znudziła. Wówczas stawała się nie do zniesienia.

Musnęła usta koralowym błyszczykiem i uśmiechnęła się pod nosem na wspomnienie swojej najbardziej spektakularnej zdobyczy. Co za szkoda, że biedak tak bardzo przeżył ich rozstanie. No, ale co miała robić? Kilka miesięcy na dalszym planie, gdy on pełnił obowiązki reprezentacyjne, sprawiło, że oprzytomniała i z bliska zobaczyła, jak wygląda dziecinne marzenie o życiu w królewskim pałacu; marzenie nie tak całkiem nierealne dla dziewczyny wychowanej w sypialni księżniczki.

Kiedy wreszcie zrozumiała, że nie chce spędzić życia w cieniu Imperium Brytyjskiego, zerwała z nim najdelikatniej, jak umiała. Ale i tak bardzo to przeżył. Do dzisiaj nie zapomniała, jak wtedy wyglądał. Miał na sobie świetnie skrojony garnitur, doskonale ostrzyżone włosy, gładko wygolone policzki. Niby skąd miała wiedzieć, że mężczyzna o jego aparycji ma kompleksy? Przypomniała sobie, jak dwa miesiące wcześniej zrywała z najbardziej pożądanym kawalerem na Wyspach Brytyjskich.


Właśnie zjedli kolację w jego apartamencie. W blasku świec wyglądał młodo i bardzo delikatnie. Spojrzała na niego nad stołem nakrytym obrusem sprzed stuleci i robiąc poważną minę, starała się dać mu do zrozumienia, że to dla niej bardzo trudna rozmowa.

– Rozumiem – powiedział, gdy skończyła, nąjłagodniej jak umiała, wyliczać powody, dla których nie powinni dalej się spotykać.

– Naprawdę? – Przechyliła głowę na bok i włosy zsunęły się na ramię, odsłaniając kolczyki w uszach.

Zaskoczył ją.

– Szczerze? Nie. – Wstał gwałtownie. – W ogóle tego nie rozumiem. -Wbił wzrok w podłogę. – Wiesz, Francesco, zaangażowałem się, a ty dawałaś mi powody, bym mógł sądzić, że nie jestem ci obojętny.

– Bo nie jesteś! – zawołała. – Naprawdę…

– Ale nie zależy ci na mnie na tyle, by znosić pewne niedogodności związane z moją pozycją.

Połączenie dumy i urazy w jego głosie wywołało w niej poczucie winy. A przecież członkowie rodziny królewskiej powinni ukrywać uczucia!

– Bo to poważna sprawa – zauważyła.

– No tak. – Roześmiał się gorzko. – Ależ ze mnie idiota. Łudziłem się, że zależy ci na mnie na tyle, że to zniesiesz.

Francesca zmarszczyła brwi na wspomnienie tamtej sceny. Ponieważ sama jeszcze nigdy się nie zakochała, zawsze ją zaskakiwało to, że jej partnerzy reagowali tak emocjonalnie, kiedy z nimi zrywała.

Jednak już za późno, żeby coś zmienić. Zakręciła buteleczkę błyszczyku i uśmiechnęła się do swojego odbicia.

– Wychodzę, skarbie! – Chloe stanęła w progu i poprawiła kremowy kapelusik na ciemnych lokach. – Gdyby dzwonił Helmut, powiedz mu, że wrócę o pierwszej.

– Jeśli Helmut zadzwoni, powiem mu, że umarłaś. – Francesca wzięła się pod boki. Brązowe paznokcie przypominały migdałki.

Chloe zapięła futrzany kołnierz.

– Ależ kochanie…

Francesca poczuła wyrzuty sumienia, gdy spostrzegła, że matka jest zmęczona, ale zaraz odsunęła tę myśl, tłumacząc sobie, że Chloe sama jest sobie winna. Dążyła do autodestrukcji, wiążąc się z nieodpowiednimi mężczyznami, a ona, jako córka, ma obowiązek zwrócić jej na to uwagę.

– To żigolak, mamusiu. Wszyscy o tym wiedzą. Udaje niemieckiego księcia, a w rezultacie robi z ciebie idiotkę. – Sięgnęła do szafy po złoty pasek, który kupiła podczas ostatniej wizyty w Nowym Jorku. – Martwię się o ciebie, mamusiu. Masz cienie pod oczami, jesteś wiecznie zmęczona, nie sposób z tobą wytrzymać. Nie dalej jak wczoraj kupiłaś mi kremowe kimono Givenchy, a przecież prosiłam o srebrne. Chloe westchnęła.

– Przepraszam, skarbie, ostatnio miałam sporo na głowie, źle spałam… Dzisiaj kupię ci srebrne.


Choć Francesca ucieszyła się, że dostanie, czego chciała, nie przestała niepokoić się o matkę. Najdelikatniej jak umiała starała się dać jej do zrozumienia, że sprawa jest poważna.

– Mamusiu, masz czterdzieści lat. Musisz bardziej o siebie dbać. Słuchaj, przecież ty od miesiąca nie byłaś u kosmetyczki!