Comstock chciał zaprzeczyć, ale nic nie powiedział. Jego oczy zapłonęły nagle pożądliwym blaskiem. Poklepał otwartą dłonią siedzenie fotela obok siebie.

– A o czym chcesz rozmawiać? – zapytał.

– O moim scenariuszu – odparła, wręczając mu plik luźnych kartek.

Rozdział 19

W wieczór oscarowej gali nad Los Angeles, niby olbrzymi złoty medalion, wisiał pomarańczowy księżyc. Jak zwykle prasa posłusznie odnotowała, że gwiazdy przybyłe na rozdanie nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej przyćmiły swym blaskiem ciała niebieskie. Dla publiczności Oscary stanowią noc uwielbienia dla dokonań wybitnych jednostek, które urastają nieomal do rangi bohaterów i wydają się przerastać wszystkich innych ludzi urodą i talentem. Jednakże dla mieszkańców tego ciasnego światka zwanego Hollywood jest to wieczór tysiąca intryg, zniewag, drobnych knowań i manipulacji rodem z ckliwych nowelek. Ostatnią statuetkę wręczono o godzinie dziewiątej wieczorem czasu zachodniego, lecz zabawa dopiero zaczynała się rozkręcać.

Tanner Cole, gwiazdor filmowy, wyjrzał przez przyciemnianą szybę limuzyny i zmarszczył brwi. Przed jego wozem stało już co najmniej dwanaście podobnych. Wszystkie czekały w kolejce, aby wysadzić wiezione sławy przed długim wąskim zadaszeniem ustawionym na parkingu restauracji Morton's, w której corocznie odbywał się bankiet „Vanity Fair".

– No nie… – jęknął głośno Cole. Od lat powtarzał dziennikarzom, że uwielbia swój zawód, kocha być gwiazdą, przepada za galą oscarową i jest absolutnie zachwycony bankietem w Morton's. Nienawidził tylko jednej rzeczy: kolejki limuzyn. Nie znosił czekać, a jak wiadomo, stłoczenie w jednym miejscu tylu gwiazd, żeby deptały sobie po piętach, jest całkowicie wykonalne.

Cole wyjął prymkę tytoniu do żucia ze srebrnego pudełeczka na pigułki i wepchnął sobie za dziąsło. Wiedział, dlaczego musi stać tutaj jak w korku: wszystko przez cholernych pismaków. Każda gwiazda musiała dać się obfotografować, a jeśli przed nią na czerwonym dywanie stała inna gwiazda dużego formatu, trzeba było czekać w samochodzie, żeby nie pozwolić się przyćmić. Tannera Cole'a tego typu obrządki nudziły śmiertelnie. „Gwiazdy", które im się oddawały, nie zasługiwały w jego mniemaniu na miano prawdziwych aktorów. Prawdziwy aktor ma gdzieś dziennikarzy. Prawdziwy aktor wie, że dziennikarze nie należą do „zawodu", a dla niego, prawdziwego aktora, „zawód" jest wszystkim.

Nacisnął przycisk i strzyknął śliną przez okno. Na trotuarze wylądowała wielka pecyna przeżutego zielonkawego tytoniu. Tanner Cole, absolwent Yale School of Drama (sprzed dwudziestu lat), uważał się za intelektualistę, a w dodatku (ale do tego przyznawał się tylko najbliższym przyjaciołom) za intelektualistę będącego ponad małostkowymi, ordynarnymi manipulacjami pazernego Hollywood. Nie było jednak poniżej jego godności informowanie prasy, że wśród jego znajomych znajdują się wartościowe jednostki, na przykład Craig Edgers, który aktualnie bawił w jego posiadłości wysoko na zboczach wzgórz Hollywood. Tanner widział Craiga nie dalej niż cztery godziny temu. Pisarz moczył się w wannie pełnej gorącej wody, popijając zieloną herbatę z lodem.

Rokrocznie Cole był proszony o prowadzenie sławnego już przyjęcia, które następowało po oscarowym bankiecie „Vanity Fair". W tym roku udało mu się wyciągnąć tam Craiga Edgersa. Słyszał co nieco o jego trudnościach ze scenariuszem ekranizacji powieści „Konsternacje" i obiecał mu pomóc, przedstawiając odpowiednim osobom. Naturalnie książka Craiga szalenie mu się podobała (do diabła, wszystko mi się już podoba, pomyślał), więc trudno było go chyba winić za to, że widział się w głównej…

Limuzyna nagle stanęła. Tanner znów zerknął przez okno: jeszcze co najmniej sześć samochodów… Sram na nich, pomyślał. Nie będę czekał. Wysiądę i pójdę na piechotę. Tanner Cole nie jest jak te wymoczki z Hollywood, co własnoręcznie nie podetrą sobie tyłka. Dotknął przycisku telefonu wewnętrznego i polecił kierowcy:

– Kolego sympatyczny, zatrzymaj wóz. Przejdę się.

Kierowca zmarszczył brwi, spoglądając na Cole'a w lusterku wstecznym.

– Na pewno, proszę pana? – zapytał. – A jak coś się stanie?

– Cały zeszły rok kręciłem film w północnych Chinach – uciął Tanner. – Poradzę sobie z wejściem do zasranej restauracji w Los Angeles…

Samochód stanął przy krawężniku. Tanner wysiadł, zatrzaskując za sobą drzwi.

Cztery limuzyny przed jego wozem siedziała aktorka Jenny Cadine, w chmurze gęstego, obrzydliwie śmierdzącego dymu z cygara. Palił je Comstock Dibble.

– Comstock, proszę cię. – Jenny odkaszlnęła znacząco, wachlując się dłonią. – Gdybym wiedziała, że będziesz palił, nigdy bym z tobą nie pojechała… – dodała.

Comstock zaśmiał się wrednie. Miał na sobie smoking; marynarka opinała ciasno jego baryłowaty korpus, a spodnie, jak zwykle, powiewały luźno pod brzuchem. Wyrzucił na ten strój pięć tysięcy dolarów, ale po raz kolejny okazało się, że za żadne pieniądze nie znajdzie się na świecie krawiec, który poradziłby sobie z jego kuriozalnymi proporcjami. Dibble rozpiął marynarkę i uchylił nieznacznie okno, żeby zadowolić Jenny, ale jednocześnie dać jej jasno do zrozumienia, że nie jest tutaj ważniejsza niż jego cygaro.

Jenny Cadine westchnęła.

– Dziękuję. – Uśmiechnęła się kwaśno. Nie była w najlepszym nastroju, ponieważ dosłownie przed chwilą Julia Roberts sprzątnęła jej sprzed nosa Oscara. Do tego czuła wyraźnie, jak przy każdym ruchu jej szeroka suknia z tafty mnie się na siedzeniu samochodu. Pluła sobie w brodę, że dała się namówić stylistce na kreację młodego, nieznanego projektanta. Ubrał on Jenny w nowoczesną replikę sukni balowej z lat pięćdziesiątych, która zupełnie się nie sprawdziła. Nie dość, że jutro gazety napiszą o tym, jak Jenny przegrała wyścig po Oscara, to jeszcze pewnie nazwą ją wielką różową landrynką…

Spojrzała zezem na cygaro Comstocka, które nie wiedzieć jakim sposobem właściciel trzymał przed samym jej nosem i sapnęła gniewnie.

– Rozmawialiśmy o tej roli… – przypomniała mu.

Comstock uśmiechnął się, strząsając popiół na podłogę.

– Świetna rzecz – powiedział. Być może nie pasował do nowojorskiej Park Avenue, ale Hollywood to był świat ludzi takich jak on. – Może być z tego Oscar…

– Obyś się nie mylił, zwłaszcza że to mnie o tym mówisz – syknęła Jenny z rozdrażnieniem.

Comstock zaśmiał się ponownie.

– Mogę się mylić – powiedział. – Zwłaszcza że mówię o tym tobie Jenny przewróciła oczami. Nie znosiła tego, ale niestety, nie było wyjścia. Nawet laureatka Oscara musi walczyć o najlepsze role Jenny widziała zbyt wiele karier zrujnowanych przez niewłaściwy dobór ról. Kiedy więc po południu zadzwonił jej agent z wiadomością, że całe miasto mówi o nowym projekcie Comstocka Dibble'a Jenny natychmiast zgodziła się, że należy przydybać go na osobności. Fortel był prosty: po ceremonii rozdania Oscarów udała, że nie może znaleźć swojej limuzyny.

– Daj spokój, Comstock – zmieniła ton. – Wiesz, że wcześniej czy później musisz mi o tym powiedzieć.

– Tak? – zdziwił się Dibble, wydmuchując wielką chmurę dymu. Świetnie się bawił, po raz pierwszy od wielu tygodni. Nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż dręczenie aktorek, szczególnie tak zarozumiałych jak Jenny Cadine. Do tego miał w ręku najlepszą kartę przetargową w mieście. Był to, jak sam go nazywał, jego „powrót", którego ani Jenny, ani nikt inny nie mógł powstrzymać.

Comstock zatrzymał się w hotelu Four Seasons. Wstał wcześnie rano i przy kawie, ubrany jedynie w skąpe bokserki z czerwonego jedwabiu, przeczytał „scenariusz" Janey Wilcox. Kiedy zakończył lekturę, najpierw zdenerwował się, że głupia Janey nie oddała mu go wtedy, kiedy powinna to zrobić. Zreflektował się jednak szybko, zrozumiawszy, że ma w ręce materiał wprost dla niego stworzony. Była to smakowita współczesna opowieść o niepohamowanym braku umiaru, o pięknej młodej kobiecie, którą przez własną chciwość traci niewinność. Naturalnie, bohaterka doświadczy porażki, ale zostanie uratowana. Czy nie taka jest prawda o ludzkim życiu? Grzech i zbawienie, grzech i zbawienie i tak w kółko – on sam także to przeżył…

Patrząc na Jenny Cadine jadącą jego limuzyną, pogratulował sobie mistrzowskiego zagrania, które po raz kolejny uratowało mu skórę. Sztuczka polegała na odwróceniu uwagi wszystkich zainteresowanych. Comstock był pełen uznania dla własnego geniuszu, który już dawno podpowiedział mu, żeby zamówić scenariusz u Janey Wilcox. Od początku widział w niej przecież coś wyjątkowego. Trzeba będzie rozgłosić to szeroko, żeby nikt nie ośmielił się wątpić w jego błyskotliwą intuicję, dzięki której dał szansę nieznanej nikomu…

Wolnego, nie wyprzedzajmy faktów, powiedział sobie, zaciągając się cygarem i mierząc wzrokiem Jenny Cadine (która z całą pewnością nie wyglądała dziś najlepiej). Zapytał tonem pogawędki:

– Co wiesz o tym projekcie?

Jenny Cadine nie była szczególnie bystra (prawie wszystkie myśli, które kołatały się w jej głowie, pochodziły od sprytnych agentów i menedżerów), ale wiedziała, że takie pytanie jest zaproszeniem do pochlebstwa.

– Tylko tyle, że podobno jest genialny – burknęła z pochmurną miną.

– Scenariusz napisała Janey Wilcox – oznajmił Comstock, uważnie obserwując, czy Jenny przypomni sobie zajście w Dingo's. Tak jak się spodziewał, niczego nie skojarzyła, ponieważ świat, w którym żyła, był zbyt ciasny i ograniczony. Zapytała tylko, przygryzając wargę:

– To ta feministka, prawda?

– Można powiedzieć. – Comstock zaśmiał się, poklepując Jenny po udzie. Byłaby z niej idealna Janey Wilcox, gdyby tylko była o dziesięć lat młodsza, pomyślał. Jaka szkoda, że ludzie się starzeją…

– Comstock, błagam – wysapała Jenny z trudem, jakby za chwilę miała się udusić. – Możesz zgasić to cygaro? Wykończysz nas oboje…

Comstock uśmiechnął się tylko i umyślnie zionął obrzydliwym dymem w jej stronę.